O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

czwartek, 29 października 2015

Latacze.


Ostatnio tempo publikowania moich postów wyraźnie siadło, co jest pochodną trzech rąbków u spódnicy, a mianowicie:

·        braku czasu na fotografowanie,

·        braku obiektów do fotografowania,

·        braku warunków świetlnych do fotografowania.

Oczywiście zawsze mógłbym zamieszczać ponure zdjęcia niczego, ale nie chcę tego robić, gdyż:

·        nie prowadzę bloga komercyjnego,

·        nie prowadzę dziennika moich poczynań przyrodniczych,

·        nikt mi jeszcze nie groził śmiercią z powodu przestojów,

Na szczęście okres letnio-jesienny, choć nietypowy, był dosyć szczodry, więc do czasu sfotografowania czegoś aktualnego, będę zamieszczał to, co mam jeszcze w tzw. zanadrzu.

Tym razem latacze różnego autoramentu, czyli jedna z moich ulubionych fotokategorii. Część z nw. (niżej widocznych), to zdjęcia zamierzone, a część, to fotki zdecydowanie przypadkowe.

Te pierwsze wykonuje się raczej trudno, gdyż praktycznie niemożliwym jest przewidzenie, co knuje, obserwowane przez nas, ptasie indywiduum. W skrócie wygląda to tak: siedzimy sobie w czatowni, przed nami ptaszyna spokojnie przeczesuje błoto, parametry sprzętu ustawione na ww. przeczesywanie. Trwa to jakiś czas i nagle ptak, w oka tiku, podejmuje decyzję o daniu niesygnalizowanego dyla. O ile śmignie w bok, w górę lub w kierunku fotografującego, jest jeszcze nadzieja, że wiedziony odruchem, palec uruchomi migawkę. Niestety często lub wręcz najczęściej, pierzasty cwaniaczek wybiera przeciwny, od czatownianego, kierunek. Oczywiście ostre, jak wzrok dezynsektora, zdjęcia sterówek są cennym materiałem poglądowym w procesie przyswajania ptasiej anatomii, jednak - przynajmniej w mojej opinii - do publikowania nadają się, co najwyżej, średnio.

Na domiar złego, powyższe uwagi odnoszą się do prawie wszystkich sytuacji, niezależnie od tego, czy fotografujemy na łące, w lesie, czy gdziekolwiek indziej, poza ZOO.

Nieco inaczej jest w przypadku czatowni z nęciskiem. Co prawda nie mam większego doświadczenia w tej materii, ale z opowieści Pawła Figlanta (http://pawelfiglant.blogspot.com/2015/08/antyfotografowanie_29.html) wynika, że konstruując budę, można mniej więcej przewidzieć skąd nadleci, zwabiony smakołykiem, drapieżnik lub wszystkojad (mam nadzieję, że wkrótce uda nam się to sprawdzić w praktyce).

Ktoś może powiedzieć, że marudzę i, że najłatwiej jest fotografować ptaki w locie, kiedy spokojnie kołują nad naszymi głowami. Zgoda, tyle tylko, że takie zdjęcia są mało atrakcyjne i w najlepszym przypadku sprawiają wrażenie, że ktoś nakleił ptasią sylwetkę na kartkę papieru do kserokopiarki.

I to byłoby, przynajmniej na razie, na tyle. Jutro w nocy wyjeżdżamy nad Biebrzę. Choć wieść gminna niesie, że rzeka już nie ma, mam nadzieję, że to, co po niej pozostało, jest jeszcze na tyle fotogeniczne, że uda nam się przywieźć jakieś zdjęcia.










czwartek, 22 października 2015

Mądry Polak po whisky.


         Pomijając dzisiejszy dzień, atmosfera za oknem, przypomina polsko-syryjskie wesele. Planowany wyjazd nad Biebrzę przesunięty o tydzień, a w okolicach Olsztyna - pusto. Jest jednak coś, co pozwala o tym zapomnieć. W takie dni nic tak bardzo nie poprawia nastroju, jak łyski i whisky. Jeżeli nie wierzycie, to zapytajcie Waszego psychiatrę lub terapeutę (ale nie tego od uzależnień!) i/lub ewentualnie jakiegoś Szkota.

         No dobrze. Fajnie się zaczęło, ale to niestety blog przyrodniczy, więc zostawmy w spokoju pachnący torfem destylat i zajmijmy się wyłącznie przyrodą.

         Łyski to, podobnie jak szereg innych gatunków, bardzo niedoceniane ptaki. Jako niewymierającym, nie poświęca się im okładek pism dla fanów przyrody. Nie widnieją na sztandarach organizacji ekologicznych i - choćby nawet tak nam się wydawało - nie są bohaterkami utworów artystycznych (Łysek z pokładu Idy był koniem, ptak na obrazie Chełmońskiego, to kurka wodna, a Riedel śpiewał o alkoholu itd. itp.). Nawet w „Polskiej kuchni myśliwskiej” łyska występuje zaledwie w sześciu odsłonach, czyli dokładnie w tylu, w ilu niedźwiedź, a przecież tego ostatniego konsumujemy zdecydowanie rzadziej.

Wstyd przyznać, ale sam również nie doceniałem tego zacnego ptaka. Łyska raczej nie bywała moim głównym celem fotograficznym. Nigdy nie mówiłem sobie – co tam rybołów, dziś będę fotografował łyski. Kiedy jednak siedziałem w czatowni, a wokół nie działo się kompletnie nic, czasem kierowałem obiektyw na to, co akurat było, a poczciwa łyska była zawsze akurat.

I stąd właśnie ten post. W ten sposób chciałem podziękować łyskom za dotrzymywanie mi towarzystwa na pustym rozlewisku i za bycie najtańszą przynęta na skrzydlate drapieżniki (co prawda w tym roku jeszcze niczego mi nie przyciągnęły, ale wcześniej i owszem).

Myślę, że czasem warto fotografować również te pospolitsze gatunki. Głównie dlatego, że to, co dziś występuje powszechnie, jutro może stać się rzadkie. Cietrzewie i mamuty, też kiedyś występowały wszędzie i mało kto chciał je fotografować. A teraz? A teraz wszyscy oddaliby duszę za zdjęcie mastodonta, przechadzającego się w porannej mgle po tokowisku.













I na koniec kolega łysek z rozlewiska.

czwartek, 15 października 2015

Pochwała wczesnego wstawania.


Pisałem już kiedyś na temat wczesnego wstawania w celach fotograficznych. Tym razem postanowiłem popastwić się nieco nad jasną stroną tego zjawiska, zwłaszcza że wstawanie o tej porze roku, to wysiłek żaden, a radości mnóstwo.
Wbrew pozorom (i mojej pisaninie) wstawanie przed brzaskiem ma dużo więcej zalet, aniżeli wad.
Przede wszystkim, gdy wstajemy wcześniej, zyskujemy czas, na który zwykle nie mamy … czasu. Pobudka dwie godziny przed planowanym wyjazdem pozwala nam mianowicie na:
·     Dokończenie oglądania filmu w kinie nocnym, albo fragmentów eksperymentalnego spektaklu teatralnego dla pracujących na drugą zmianę lub cierpiących na asomię,
·      Przyswojenie niepotrzebnych informacji z internetu (niestety ciągnie do nałogu),
·     Dokończenie książki o jednym z mniej znanych epizodów II wojny światowej, żeby wreszcie dowiedzieć się, jak się kończy (epizod, nie wojna),
·      Wypicie kilku kaw,
·     Zjedzenie śniadania w tempie zdecydowanie wolniejszym od tempa szakala pożywiającego się w obecności wyposzczonego stada hien,
·      Sprawdzenie sprzętu, jeżeli nie chciało nam się tego zrobić wieczorem,
·      Rozpaczliwe poszukiwanie zapodzianych gdzieś, kluczowych elementów ww.
·     Przygotowanie ubrań dostosowanych do aktualnego stanu pogody, a nie do pobożnych życzeń zapowiadaczy, z dnia poprzedniego,
·     Wykonanie serii ćwiczeń gimnastycznych przy otwartym oknie (to plan na sezon 2040/2041),
Po wykonaniu wszystkich tych czynności, można …. wrócić do łóżka lub jednak pojechać w teren. Ta druga opcja też ma, wbrew pozorom, sporo niezaprzeczalnych zalet. Przede wszystkim można spokojnie odespać wspomniane dwie godziny w samochodzie. Nie, nie, oczywiście żartuję.
Najlepszą stroną jest (zakładając, że brzask i świt w ogóle się ujawnią) samo przebywanie w tych, wyjątkowych, okolicznościach przyrody. Jeżeli na dodatek jest mgła, to nasza wyprawa przypomina wręcz moment rozpakowywania świątecznych prezentów. I choć nie zawsze znajdziemy laptopa, to jakieś skarpetki powinny się trafić.
Tak było i tym razem. Wykonałem część ww. czynności (poza gimnastyką rzecz jasna) i pojechałem w teren. Zobaczyłem, jak budzi się dzień, natknąłem się na wyłaniającego się z mgły, pokrytego cyfrowym szumem poranka, byczka i odsypiającą nocne szaleństwa, łanię. Było warto. Jak zwykle.















poniedziałek, 12 października 2015

Bestie z lasu.


Ostatni weekend postanowiliśmy przykładnie spędzić na łonie natury. Plan był prosty. Wyjeżdżamy w piątek po pracy, całą sobotę i większość niedzieli fotografujemy, po czym wypoczęci i naładowani energią na cały tydzień, wracamy do domów. Jednym słowem, krótkotrwały wypad wesołej gromadki dzieciaków, przed i po czterdziestce. Czy coś Wam to przypomina? Tak jest, macie rację. Tak zaczyna się 90% horrorów klasy C i tak zaczął się nasz.

Wyruszyliśmy do prześwietlonych słońcem i wypełnionych jeleniami lasów, a trafiliśmy do krainy niepodzielnie rządzonej przez bestie. Do krainy, w której piramida troficzna stanęła na głowie, a ludzie i cała reszta, dumnych niegdyś drapieżników, zostali zdegradowani do roli nędznych producentów. Do świata krwi, boreliozy i flawiwirusów.

Widziałem już w życiu sporo kleszczy (bo to o nich mowa), ale nigdy, aż tyle w jednym miejscu. Nieważne, czy to był las, łąka czy droga (piaszczysta lub asfaltowa, obojętnie). Były wszędzie i to w niewyobrażalnej liczbie. Liczbie? Ilości, bo w pewnym momencie stały się niepoliczalne! Strząsaliśmy je z siebie całymi dziesiątkami, kolejnymi dziesiątkami wyciągaliśmy z zakamarków ubrań. Nie pomagały kolejne prysznice i dokładne oględziny. Małe potwory triumfowały. Dosyć powiedzieć, że wyciągnąłem ich z siebie 13, co aktualnie skutkuje 20-sto dniową kuracją antybiotykową.

Opuszczaliśmy to miejsce z żalem, ale i z ogromną ulgą. Już w samochodzie, głośno zarzekaliśmy się, że wrócimy tam, ale dopiero zimą, gdy silne mrozy unicestwią potwory.

Nie wiedzieliśmy jednak, że w tym samym czasie, w czeluściach bagażnika, kilkoro małych pasażerów na gapę, układało się wygodnie do snu, chcąc bezstresowo przetrwać podróż do Olsztyna.