Zdjęcia wschodu
słońca zrobiłem z punktu widokowego w Burzynie. To chyba najlepsze miejsce w
całej Dolinie do trzaskania takich landszafcików, o czym świadczy fakt, że tuż
przed brzaskiem, gdy wygrzebywaliśmy się z samochodowego barłogu, wokół było
już raczej tłoczno.
W opisywanym miejscu oprócz wiaty, znajduje się tablica poświęcona Wiktorowi Wołkowowi,
którego Imieniem nazwano to miejsce. Mało kto poświęca jej więcej, niż kilka
sekund uwagi. Zwykle ludzie obejrzą zamieszczone na niej zdjęcia i idą pogapić
się na biebrzańskie rozlewiska, wykonać fotografię, zapalić papierosa i jechać
dalej w poszukiwaniu batalionów.
Wspominałem już o tym
podlaskim fotografiku w kilku postach. Pomyślałem jednak, że Wołkowi należy się
coś więcej, niż nędzna notka w Wikipedii, składająca się raptem z trzech zdań.
Swoją drogą, w przedziwnych żyjmy czasach. Jakiś chłoptaś od cykania fotek
anorektycznym, wybiegowym wycieruchom, błyskawicznie staje się „artystą”, a wybitny fotografik pozostaje jedynie w pamięci nielicznych.
Co jest takiego
szczególnego w fotografii Wołkowa? Przecież Podlasie fotografowało i
fotografują tysiące, w tym także my. To wszystko prawda, ale nikt nie potrafi
tego robić, tak jak On. Od kiedy dostał wtedy swój pierwszy aparat, zaczął
fotografować prawie wszystko, pod warunkiem że to prawie wszystko znajdowało
się na jego ukochanym, wiejskim Podlasiu. Przyrodę i ludzi. Często razem, bo w
Jego ojczyźnie, ludzie nie istnieli bez przyrody, a ona od setek lat, już także
bez nich. Był niewiarygodnie wszędobylski i niemal niezniszczalny. Prawie codziennie przemierzał
dziesiątki kilometrów, żeby tuż po brzasku fotografować nadrzeczne mgły, w
południe - zwożenia siana, a wieczorem - ostatni tego dnia, stodolany klekot
boćków.
Przez jakiś czas jego
zdjęcia były takie, jakie zwykle robi większość dobrych fotografów. Tyle tylko,
że ci dobrzy pozostali dobrymi, a on poszedł znacznie dalej i stworzył swój,
podlaskoniepodrabialny styl. Nie stał się, jak chcą niektórzy, jakimś tam
Picassem fotografii przyrodniczej. On stał się tej fotografii – Wołkowem. Duża
część jego zdjęć jest nieostra, ziarnista i bardzo daleka od atlasowych
portrecików. Był za to czasem krytykowany, ale miał to gdzieś, bo był
niezależny w tym, co myślał i co robił. Choć go do tego namawiano, nigdy nie sięgnął po aparat
cyfrowy. Pozostał wierny fotografii analogowej, o której wiedział wszystko.
W sierpniu 2011 r.
byłem w Osowcu na targach „100 pomysłów dla Biebrzy”. Idąc do samochodu, kątem
oka zarejestrowałem samotne stoisko z książkami i siedzącego przy nim
człowieka, którego wtedy w pośpiechu nie rozpoznałem. I tak ominęła mnie ostatnia szansa,
żeby porozmawiać z Wiktorem Wołkowem. Niestety, zmarł osiem miesięcy później.
Zachęcam do
sięgnięcia po jego albumy, choć wiem, że nie jest to takie proste. Większości tytułów
nikt już nie wznawia, a stare, sporadycznie pojawiające się na aukcjach internetowych,
kosztują niemało. Jeżeli kiedyś będziecie w Supraślu, koniecznie idźcie do
tamtejszego Domu Kultury, gdzie stworzono małą galerię Jego fotografii. Jeżeli Supraśl jest Wam nie po drodze, zajrzyjcie przynajmniej tu: https://www.youtube.com/watch?v=zzW7RqzuSG4
Nie poznałem Wiktora
Wołkowa i bardzo tego żałuję. Pociesza mnie tylko to, że pisząc ten post,
od czasu do czasu, zerkam na wykonaną przez niego odbitkę, wiszącą przede mną na ścianie.