Choć podróżnik ze mnie żaden, dawno, dawno temu spędziłem trzy tygodnie w
Wenezueli. Kraj to przepiękny, choć teraz skrajnie znękany panującym tam systemem polityczno-gospodarczym. Wtedy nie było jednak, aż tak źle, a dzięki wspaniałym ludziom, których tam spotkałem, zobaczyłem Andy i
Morze Karaibskie i kawał dżungli i dziewicze (powiedzmy) rzeki, a nawet nie zapaliłem papierosa u podnóża najwyższego wodospadu Świata (to ostatnie wynikało z prozaicznego faktu utopienia jedynej zapalniczki, a nie z zachwytu nad przyrodniczym misterium). Było fantastycznie, ale jedna rzecz zwróciła moją uwagę w sposób szczególny. Chodzi mi mianowicie o ... MACZETĘ.
Jeżdżąc po Wenezueli widywałem ludzi
pracujących na polach, w lasach, na farmach i w przydomowych ogródkach i wszyscy oni, bez wyjątku, używali maczet. Gdy któregoś dnia pojechaliśmy do wenezuelskiego GS-u w wersji hiper, w dziale z przedmiotami do cięcia, rąbania, koszenia i fechtunku nie było, tak jak u nas, siekier, kos i toporków, gdyż były tam wyłącznie ... maczety. Ludzie Kochani! Ile tam było maczet! Całe regały i całe ściany w maczetach. Do wyboru, do koloru i do udźwigu. Ciężkie i solidne dla macho-mężczyzn, lżejsze i misterniej wykonane - dla dam i te małe, fikuśne - dla (jak podejrzewam) dzieci i wenezuelskich hipsterów. Jednym słowem sceneria, jak z - proszę mi wybaczyć skojarzenie - erotycznego snu miłośnika piłki nożnej.
Całe to rozpasane maczetarium zafascynowało mnie do tego stopnia, że zacząłem temat drążyć. I bardzo szybko dowiedziałem się, że na podobieństwo koła, maczeta okazała się być narzędziem doskonałym, a przynajmniej tak było i tak jest w Ameryce Pd. Pomyślcie sami. Czym zetniecie hektary trzciny cukrowej? Siekierą? A czym przebijecie się przez zwartą ścianę egzotycznych pnączy? Toporkiem? I w jednym i w drugim przypadku, czeka Was jedynie porażka, wstyd lub śmierć. Dlatego właśnie, jeżeli chcecie poporcjować tapira na święta, wystrzyc trawnik, zaostrzyć patyczek lub wyjaśnić z sąsiadem, która z Waszych żon trudni się nieamatorsko nierządem - używajcie wyłącznie maczety!
No dobrze, ale co zrobić, gdy na Waszej drodze staje drzewo? Duże, solidne i wiekowe DRZEWO z gatunku tych, pamiętających czasy Amerigo Vespucciego, czy nawet Alexandra von Humboldt`a? Do tego, proszę ja Was, to jest piła łańcuchowa, gdyż takim kolosom nie da rady, ani maczeta, ani siekiera, ani nawet 25 tysięcy polskich bobrów, którym karę śmierci Miłościwy Minister zamieni na przymusowe zesłanie w tropiki.
Kiedy rok temu, mój brat zapytał nas, co chcielibyśmy dostać pod tzw. choinkę, bez wahania odpowiedzieliśmy, że ... maczetę. Chłop się trochę zdziwił, ale że już trochę nas zna, to maczetę nabył. Uwierzcie mi, że od tego czasu fotografowanie przyrodnicze stało się sielanką. Przygotowywanie materiału na czatownie, wycinanie przejść w trzcinowiskach, czyszczenie przedpola, to teraz taka radość, że aż się pieśń dziękczynna na usta rwie. Dzięki maczecie jest to tak niewiarygodnie przyjemne, że gdyby nie ograniczenia czasowe, pokrylibyśmy czatowniami cały kraj; od bursztynowego brzegu Bałtyku począwszy, a na setnym metrze za mostem granicznym w Cieszynie skończywszy.
Zostało jeszcze trochę czasu do Świąt, więc rozważcie ten post właśnie pod kątem prezentów. Skarpetki, książki, samochody, karnety do SPA i wódki gatunkowe już pewnie posiadacie. Jeżeli zatem najbliżsi zapytają Was, co chcielibyście dostać w tym roku, bez wahania odpowiadajcie - CHCEMY MACZETĘ! Jeżeli wierzycie jeszcze w Mikołaja/Gwiazdora/Dziadka Mroza - napiszcie mu o tym w liście, a jeżeli z pisaniem u Was nietęgo - po prostu ją narysujcie. Zapewniam, że będziecie mi wdzięczni do końca życia, nawet jeżeli nie po drodze Wam z fotografią przyrodniczą.
PS. Poniżej miały być tegozimowe zdjęcia dzików i jeleni (i nawet przez chwilę były), ale z przyczyn niekoniecznie obiektywnych, odnajdą się w następnym poście. Mam nadzieję, że poniższe surogaty ucieszą przynajmniej tych, dla których, tak jak dla pewnego entomologa z miasta Łodzi http://botaniklodz.pl/, zima nie jest tą, jedyną wymarzoną porą roku.
Poniżej, unikatowe zdjęcie taty kruka czuwającego nad pożywiającymi się kruczętami.