Nie jestem hipsterem, a zatem nie muszę ukrywać
przed światem, że posiadam telewizor. Mało tego! Oprócz tego, że go mam, to na
dodatek używam go zgodnie z jego przeznaczeniem, czyli – tak jest - oglądam
telewizję. Faktem jest jednak, że moje oglądanie sprowadza się prawie wyłącznie
do programów przyrodniczych, historycznych oraz – rzecz jasna – kulinarnych, choć
od czasu do czasu nie pogardzę - jak mawiają kandydatki do bycia Miss - dobrym filmem lub meczem. Tak
na marginesie, oglądałbym zapewne więcej, ale moje próby zhackowania pewnych
kanałów za pomocą Excela (oraz młotka i drutu)
spełzły jak na razie na niczym. Przejdźmy jednak do sedna tego postu.
Ostatnio obejrzałem dokument
traktujący o faunie Ameryki Pd. Większość scen nakręcono w deszczowych lasach,
gdzie m.in. żyją kapucynki (to te od Pippi Langszturng). Owe małpki są teoretycznie wegankami, ale – gdy nikt nie patrzy, to jak to weganie - nie pogardzą i mięsem, czyli w tym,
konkretnym przypadku, czymś na kształt naszej szczeżui. Kłopot jednak w tym, że rzeczonego małża trzeba jakoś wydostać z opakowania. Okazuje się jednak, że
cwane małpy radzą sobie z tym doskonale. Tak - swoją drogą - na tym chyba właśnie
polega potęga ewolucji. W jakiejś zapadłej, amazońskiej dziurze mieszka sobie rodzina
małpek, które mają przeogromną ochotę na zapuszkowaną naturalnie mięczaczynę,
a że nie mają pomysłu, jak dostać się do smakołyku, wtranżalają kłącza, owoce, latte, tofu, sojowe burgery i są nieszczęśliwe. Mijają lata i pewnej parnej, południowo amerykańskiej nocy jakiś kumaty kapucynek doznaje olśnienia i już wie, że trzeba po prostu walić biednym stworkiem w solidny konarek, dzięki czemu ów stworek poluźni nieco zwieracze konchy (uprasza się o niewykorzystywanie tego związku
frazeologicznego w złośliwych komentarzach). A potem, to już z górki i po jakimś czasie kapucynki mają bombę atomową, krach na giełdzie i hipsterów. Do rzeczy jednak!
Zapewne zastanawiacie się, dlaczego od dobrych kilkunastu
wierszy piszę o małpach? Odpowiedź jest bardzo prosta. Otóż, wspomniane małpki waląc małżem w konarek, cały czas … łaziły! Nie siadły
spokojnie na tyłku, jak stary bonobo dłubiący leniwie
patyczkiem w termitierze, tylko łaziły, łaziły, łaziły i łaziły,
cały czas oczywiście luzując stworkowe zwieracze (uprasza się … itp.).
I teraz czas na tzw. meritum. Oglądałem te
adehadowe małpy i nagle po raz kolejny dotarło do mnie, że też tak mam. Podobnie, jak te kapucynki, nie umiem usiedzieć w miejscu. Nie umiem i
już! Pisałem już kiedyś, że gŁoś ma z tym nie lada kłopot, gdyż np. podczas
naszych wyjazdów zawsze mam kilkanaście planów B, które zwykle zaczynam
wprowadzać w życie (najczęściej jednocześnie) zanim jeszcze moja nieszczęsna
żona rozpocznie realizację planu A.
I teraz wreszcie dochodzimy do – mam nadzieję - końca. Fotki poniżej, to
właśnie efekt mojego małpiego charakteru. Nie, nie powstały dlatego, że celowo wstałem w
środku nocy i zdeterminowany, niczym kandydat na wójta, pojechałem fotografować
świtowe łąki. Nie są także pokłosiem mojego udziału w projekcie pn. „Chrońmy pajęczaki! Nasze dzieci i wnuki też mają prawo zachorować na odkleszczowe
zapalenie opon mózgowych!”.
Powstały, gdyż w sytuacji, w której Iwona jest w stanie zamienić się w nieruchomy krzak i trwać tak godzinami, ja po dwóch minutach zaczynam się kręcić na wszystkie strony, a że te strony były akurat ładne, to i żal było nie pstrykać.
.