wtorek, 31 marca 2015
sobota, 28 marca 2015
Wielki Rok.
Ostatnio, po raz któryś obejrzałem film „Big Year”. To taka, głupawa momentami, komedyjka o ornitologach. Głupawa, ale
pokazująca pewne ciekawe zjawisko, jakim jest birdwatching w wydaniu
amerykańskim, czyli mówiąc po podlasku – ptasiarstwo, czyli mówiąc po polsku – obsesyjne
uganianie się za ptakami. I to jest w zasadzie cała treść tego filmu. Kogo
zainteresowała moja błyskotliwa recenzja – pewnie obejrzy, kogo ptactwo nie
interesuje, zapewne nie i bardzo dobrze, gdyż dzieło to, do wybitnych nie
należy.
Nie o filmie chciałbym jednak napisać, ale o
wzmiankowanym Wielkim Roku. Pod tą nazwą kryją się specyficzne zawody, w których
chodzi tylko o jedno. Zobaczyć lub usłyszeć jak najwięcej
gatunków ptaków w ciągu kalendarzowego roku. Konkurs rozgrywa się na obszarze USA, Kanady, francuskich wysp - St. Pierre i Miquelon oraz na przylegających do Ameryki Pn. wodach, w odległości 200 mil od lądu. Aby wykluczyć przypadkowe obserwacje np. uciekinierów z hodowli, zaliczane są tylko gatunki zamieszczone na liście American Birding Association.
Wszystko zaczęło się w 1934
roku, kiedy Roger T. Peterson
opublikował „Guide to the Birds” - pierwszy przewodnik do rozpoznawania ptaków w terenie. Fakt ten wykorzystał
niejaki Guy Emerson, który pięć lat później, podróżując w interesach po Stanach Zjednoczonych, zaobserwował 497 gatunków. Wynik ten był wielokrotnie poprawiany, aż do 1998 roku, kiedy to Sandy Komito zaliczył - bagatela - 745 gatunków ptaków. Jak się później okazało, był to strzał życia pana Komito. Do dziś, nikt nawet nie zbliżył się do tej liczby.
Głównemu konkursowi towarzyszą jego liczne modyfikacje. Zawęża się obszar, skraca czas, wyklucza gatunki zaobserwowane po przejściu huraganu
(silny wiatr potrafi przynieść ze sobą gatunki normalnie nie spotykane na danym
obszarze), prowadzi się obserwacje poruszając się wyłącznie ekopojazdami itp.
Trzeba przyznać, że Wielki Rok, to nie lada wyzwanie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że odbywa się na obszarze, było nie było, kontynentu. Ci, którzy poważnie myślą o zwycięstwie, muszą liczyć się z tym, że udział w konkursie pochłonie mnóstwo czasu i pieniędzy. Jak jednak pokazują liczne przykłady, takie detale nie odstraszają najbardziej zajadłych ptasiarzy.
Trzeba przyznać, że Wielki Rok, to nie lada wyzwanie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że odbywa się na obszarze, było nie było, kontynentu. Ci, którzy poważnie myślą o zwycięstwie, muszą liczyć się z tym, że udział w konkursie pochłonie mnóstwo czasu i pieniędzy. Jak jednak pokazują liczne przykłady, takie detale nie odstraszają najbardziej zajadłych ptasiarzy.
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że
wszystko odbywa się na zasadzie wzajemnego zaufania, gdyż obserwatorzy nie mają
obowiązku rejestrowania spotkanych gatunków. Kiedy o tym przeczytałem po raz
pierwszy, pomyślałem, że Amerykanie to jednak naiwniacy i że u nas, to by raczej nie przeszło. Coś mi się wydaje, że choć polska
awifauna liczy sobie tylko ok. 450
gatunków, rekord Komito, pobito by już po miesiącu :)
wtorek, 24 marca 2015
niedziela, 22 marca 2015
Moje marzenie.
Każdy przyrodnik-fotoamator ma swoje
marzenia. Jeden chciałby sfotografować wilka, inny łoszę pokrytą kroplami
deszczu, a jeszcze inny bieliki żerującego na truchłach wyżej wymienionych
gatunków. Ja też oczywiście mam swoje, ale o tym za chwilę.
Ostatnio, kiedy zgięty w pół z zimna lazłem
do samochodu po zapomnianą butelkę z oranżadą (swoją drogą szkoda, że ludzie,
którzy wylansowali Coca Colę, nie zwrócili uwagi na ten ponadczasowy napój),
pomyślałem, że niby mamy XXI wiek, a dalej jest, jak w Średniowieczu.
O co chodzi? Już wyjaśniam. Żeby zrobić w
miarę ciekawe zdjęcie, trzeba wstać przed świtem. O ile zimą jest to jakaś
piętnasta, o tyle wiosną, nawet wczesną - już nie. Czyli, mówiąc krótko,
wstajemy zaraz, po położeniu się spać. W moim przypadku najczęściej pobudka
następuje później, niż to zaplanowałem (funkcja drzemki w budziku powinna być
prawnie zakazana), więc wszystko robię w sprinterskim tempie. Ale ok. Jakoś się zbieram i wsiadam do auta. I tu dociera do mnie, że nie mam niczego ciepłego
do picia. Najgorsze w tym jest to, że tak jest prawie zawsze. Wieczorem składam
sobie uroczyste przyrzeczenie, że tym razem na pewno zabiorę w teren termos z
kawą. Jednak rano, albo nie ma czasu, albo nie ma kawy (bo zapomniałem kupić), albo
nie ma termosu (bo został w samochodzie). Trudno - myślę – kupię na stacji
benzynowej. Rzeczoną stację (ostatnią na trasie!) mijam jednak gnając na
złamanie karku, gdyż słońce szykuje się już do wyjścia zza horyzontu i za
chwilę przepadnie ta przeklęta złota godzina. Dobrze – zaczynam kombinować – w
terenie pewnie nic nie będzie i szybko wrócę do domu. W terenie jednak coś jest,
więc o powrocie nie ma mowy. Są za to 3 stopnie poniżej zera, a do picia mam
tylko wspomnianą oranżadę, niestety w mało przyjaznym dla spragnionego, stanie skupienia.
W tym miejscu przyszedł czas na tytułowe marzenie. Oczywiście wiem, że wilki, łosie i bieliki są super, ale
jest coś zdecydowanie lepszego. To coś, to gorąca kawa w mroźny dzień. I
dlatego nie rozumiem, jakim cudem w XXI wieku, ciągle istnieje problem z
dostępem do tego napoju? Jak to możliwe, że do tej pory, na przeszło 30-sto
kilometrowym odcinku Carskiej Szosy nie postawiono ani jednego automatu z kawą?
Podobnie jest na Białym Grądzie, Ławkach i Grzędach. Przecież prawie codziennie te miejsca odwiedzają setki
ludzi, z których większość jest miłośnikiem czarnego naparu! Ta sama, kompletnie
niezrozumiała, sytuacja ma miejsce na Warmii! Tu również nigdzie w terenie nie kupimy
kawy! Nie pojmuję tego! Co jest takiego trudnego w uruchomieniu kilku tysięcy kawopunktów
dla zmarzniętych leśników, ornitologów, myśliwych, fotoamatorów i wędkarzy, o grzybiarzach,
babciach-chruściarkach i kłusownikach nie wspominając?
Chciałbym
kiedyś ruszyć w teren, spędzić kilka godzin w czatowni, po czym podejść do zamontowanego
w trzcinach automatu i, jak cywilizowany człowiek, wypić kubek parującej kawy. I to jest właśnie moje marzenie.
środa, 18 marca 2015
Migawki z terenu I.
Do tej pory zamieszczałem (a przynajmniej
starałem się zamieszczać) jeden post tygodniowo, nie zawsze przywiązując uwagę
do aktualności zdjęć. Wynikało i wynika to z faktu, że to w końcu blog, a nie
dziennik. Przyszło mi jednak do głowy, że z większości wyjść w plener przynoszę zdjęcia, których nigdy nie wykorzystuję, gdyż
do niczego mi nie pasują. I tak powstał pomysł na „Migawki z terenu”. I
tyle, jak to się ładnie mówi, tytułem wstępu.
A dziś – zdjęcia z wtorkowego popołudnia lub,
jak kto woli, przedwieczoru, czyli Ptaki z Marsa.
niedziela, 15 marca 2015
Bliźniacze krainy.
Warmia i Podlasie. Dwie
niezwykłe krainy, z których każda ma swoich oddanych wielbicieli. Jedni
daliby się pokroić za tę pierwszą, drudzy zaś za to drugie. Ja na szczęście, będąc
podlasko-warmińskim kundlem, nie mam z tym kłopotu. Ba, jestem wręcz zdania, że
oba te miejsca są do siebie bliźniaczo podobne.
Weźmy takie chociażby
ptaki. Ostatnich kilkanaście dni, to czas migrujących gęsi – gęgaw, zbożowych,
białoczelnych i różnego autoramentu rzadkich, gęsich perełek.
Obserwowałem je na podolsztyńskich polach, po czym pojechałem do Biebrzańskiego
Parku Narodowego. I co? I dokładnie to samo – gęgawy, zbożowe, białoczelne i
perełki (tych ostatnich co prawda osobiście nie widziałem, ale jak wynika z relacji
licznych obserwatorów - są).
A inne gatunki? W tym
przypadku również jest prawie identycznie. Chcecie popatrzeć na rycyki, kszyki,
kuliki i bataliony? Jedźcie wiosną nad Biebrzę. Nie chce się Wam tłuc tych dwustu
kilometrów, albo jesteście uczuleni na torf? Nic straconego. Poczekajcie do sierpnia i
wszystkie te gatunki pojawią się na Warmii.
Podobnie rzecz ma się z
ssakami. W przeszłości Warmia słynęła z jeleni, a Biebrza z łosi. Obecnie oba te
gatunki są i tu i tu (o ssaczym drobiazgu w postaci saren, lisów, dzików,
jenotów, norek itd. nawet nie będę wspominał).
Ale co tam świat
zwierząt. Nawet jedzenie jest podobne! Przed wojną kartaczami, zwanymi też cepelinami
lub kołdunami (nie mylić z, nadziewanymi baraniną lub wołowiną, pierożkami), zajadano
się wyłącznie na wschodzie. A obecnie? A obecnie za przyczyną powojennej
wędrówki ludów, można się nimi konkretnie zapchać także na Warmii (babką i kiszką ziemniaczaną zresztą też).
Tę wyliczankę mógłbym ciągnąć w nieskończoność, ale nie chcę nikogo zanudzać.
Tę wyliczankę mógłbym ciągnąć w nieskończoność, ale nie chcę nikogo zanudzać.
Oczywiście wiem, że wiele osób nie zgodzi się z tym, co napisałem, wskazując na różnice w budowie geologicznej, klimacie, stosunkach wodnych, szacie roślinnej itp. No cóż. Powiem tak. To tylko nieistotne detale. Budowa geologiczna? Kolejne zlodowacenia pokazały, że dziś może być taka, a jutro inna. Podobnie jest z klimatem i całą resztą wspomnianych wyżej, naciąganych argumentów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)