O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

środa, 28 listopada 2018

Nie chce mi się, czyli opowieści o lenistwie ciąg dalszy


        Opowieści o lenistwie ciąg dalszy, gdyż za oknem, to co za oknem (czyli nieciekawie), roboty huk, więc tym razem wczesnojesienna szuflada (za tydzień, za dwa i pewnie za trzy - tudzież!). Oczywiście mógłbym gdzieś tam pojechać, poleźć, popełznąć, podczołgać się, ale fotografia (zwłaszcza przyrodnicza), to w końcu malowanie światła brzasku-świtu porankiem, a nie mycie podłogi w przyszkolnej stołówce szaroburą szmatą na końcu drewnianej szczoty. Jeżeli dodamy do tego, wspomnianą w poprzednim poście, deprechę sezonowo-zimową, to w rezultacie otrzymamy mało ciekawą i absolutnie niewybuchową mieszankę, która powoduje, że w łikendowe poranki śpię, niczym ten borsuk-śmierdziel1 zimą i ciągle mi mało tego wylegiwania się w ciepłych piernatach. Mało (nomen omen) tego, nic mi się nie chce! Kompletnie! Gdy wskażesz mi, Szanowny Czytelniku tego bloga, miejsce bytowania wilka, rybołowa lub drapieżnej bogatki, to wiedz, że - nawet, gdy nie będę hibernował - nie ruszę tyłka, maskałatu nie założę, aparatu i monopodu w dłoń nie chwycę, w świat Pani Przyrody śmiało i radośnie nie ruszę! Czuję się trochę, jak ten prakomar w żywicę bursztynu oblekły, jak ten kamień przydrożny przez psy wiejskie obsikany wielokrotnie, jak ten Bartek dąb, co to w większości jest z cementu Tak właśnie się teraz czuję.
         Gotować też mi się nie chce, a przecież gotowanie, to moja pasja i konik polski lub polny, a czasem - choć z rzadka - i arabskiego autoramentu. gŁosiowi coś tam jeszcze i upichcę, ale sam dla siebie? O, to już nie! Ot gotowych flaków nakupię, co to więcej chemii mają, niż program nauczania w liceum. Chleba razowego podjem cichcem (bo mleka, choć lubiłem, to już nie bardzo, gdyż laktoza nie dla mnie jest jednak), albo grochówki sieciowej z takiej sprytnej torebeczki pochłepcę, która nawet zła nie jest (zupa, a nie torebeczka), zwłaszcza, gdy się kiełbasy zacnej się dokroi i dorzuci, gdyż w mięso okrutnie oszczędna jest (zupa, a nie torebeczka, choć to w sumie to samo). Pierogów w sklepie sobie nakupię, ale żeby szalotki-cebulki podsmażyć, to już nie ... bo mi się nie chce. Kaszy urozmaiconej dodatkami rozmaitymi i ponoć zdrowymi nagotuję, ale co to za gotowanie, gdy wystarczy torebkę do wrzątku wrzucić i nie zasnąć w trakcie?
         Czytać też mi się nie chce. Czytam tylko to, co w pracy potrzebne i trochę gazet sieciowych-internetowych, żeby - jakby tak na przykład wojna nagle wybuchła ze światem całym - wiedzieć kiedy uciekać, gdyż walczyć za wolność moją i Waszą by mi się nie chciało. Książki kucharskie, przyrodnicze i historyczne przeglądam, ale nie czytam dokładnie, czyli po literce każdej. Nie chce mi się po prostu.
         Miałem w piątek, co to czarnym był, garderobę uzupełnić, gdyż nędzny jestem bardzo pod tym względem okrutnie (pomijając łachy do lasów, trwałych użytków zielonych i mokradeł, gdyż w tej materii w szafie bogactwo, niezmierzone okiem ludzkim, posiadam), ale gdy pomyślałem, że muszę wbić się, na podobieństwo taranu, w ten tłum oszalały, to drugą myślą było, że mi się nie chce i najwyżej coś po bracie Michale (albo jakoś tak) podonaszam.
         Samochodem jeździć też mi się nie chce. Ropy trzeba ponalewać, biegi zmieniać, uważnym być, żeby dziecka 500+, albo staruszki-kombatantki spod Sommy lub Gniłej Lipy nie przejechać. Masakra, jak mawia moja gŁośka! To już lepiej piechotą chodzić do czasu, gdy dzieci dorosną, a kombatantki zdziecinnieją
         Do lokali rozrywkowych nie chce mi się chadzać, by piwa i wódek czystych tudzież gatunkowych z przyjaciółmi i utajnionymi wrogami popić! Przecież to trzeba by się jakoś ubrać elegancko (patrz: czarny piątek!), wyjść z domu, wejść do pabu, zamówić śmiało alkohol, wypić jego (Podlasie rules!), porozmawiać, pośmiać się beztrosko ... a w rzyci tam (wiem Ojcze, wiem i pamiętam)! Nie chce mi się! I już!
         Bloga - w końcu - też nie chce mi się już prowadzić. Przecież te fotki trzeba popstrykać, jakoś obrobić, tekst napisać, na komentarze Wasze odpowiedzieć. Roboty, jak w młynie, albo i lepiej, a mi się nie chce! Nic mi się nie chce!     
       PS. Fotki takie se (czyli jednak szmata buro-szara), ale co zrobić, jak nie chce mi się?!
       PS.2. Przepraszam, ale jest już późno, więc odpowiedzi na komentarze i komentarze, jak zwykle, czyli jutro.























_____________________________
Brillat-Savarin A. 1977. Fizjologia smaku albo medytacje o gastronomii doskonałej, PIW, ss. 256

PS. Zapowiedź którejś z kolejnych szuflad. Albo i nie.





niedziela, 18 listopada 2018

Listopad jest głupi


         Kiedyś tam, w prawiekach, napisałem, że nie fotografuję i nie będę fotografował sarenek, gdyż to pospólstwo, chłam, szrot i szajs w jednym i w piątym zarazem. Cóż. Jest takie popularne powiedzenie, które głosi, że "Tachał jeżyk razy dwa ... a nie, to chyba nie to. Już wiem! "Tylko krowa nie zmienia poglądów", bo tak to chyba leciało! Co prawda nie bardzo wiem, dlaczego samica najpopularniejszego w naszym kraju przedstawiciela rogacizny, od cielęcia począwszy, a na niskobudżetowym, wołowym bieda-burgerze skończywszy, winna mieć taki sam, sztywny światopogląd, ale mniejsza z tym. Ktoś tam kiedyś to powiedzenie wymyślił, miał dojścia do lobbystów oraz odpowiednie stosunki w rządzie i tak już zostało, a ja nie chcę się narażać mściwym potomkom wpływowych wymyślaczy sentencji, gdyż bardzo cenię sobie rzepki kolanowe bez nawierceń w ww..
         Tak, czy inaczej, zmieniłem zdanie i zacząłem tytułowe sarenki pstrykać. Ba! Wymyśliłem nawet dziesiątki usprawiedliwień, ale pozwólcie, że zaoszczędzę Wam czasu i pominę ten przeciągnięty stek tanich wykrętów.
         Tyle tylko, że ja dziś nie o tym, choć oczywiście przywołane na wstępie sarenki w tzw. tle będą, a jakże, bo jakżeby ... bo przecież nic innego nie mam. Żartowałem! Mam i to O Matko!
         Ten post jest o cholernym czasookresie poprzedzającym grudzień (można być konsekwentnym? Można!), czyli o miesiącu, w którym się urodziłem, choć raczej wolałbym raczej w nim umrzeć, jeżeli oczywiście miałbym jakiś wybór. Niestety, kiedyś tam nie miałem, ale teraz, na szczęście, być może wszystko jeszcze przede mną.
         Standardowy rok dzieli się na kilkanaście miesięcy (czyli dokładnie dwanaście) i jest to fakt naukowo potwierdzony i pieczołowicie ułożony w Sevres ... chyba, bo nie wiem, czy tak naprawdę jest, gdyż nigdy w owym, mitycznym Sevres nie byłem i pewnie nigdy nie będę, bo w sumie, po co? Metr, co to jest idealnym, pooglądać? Gram zważyć ku uciesze, takmże zatrudnionych, cwaniaczków? To już zdecydowanie bardziej wolę rzucić chutliwym okiem na ..., ale wróćmy może jednak do sedna, czyli do miesiąca, co to bywa tuż po październiku.
         Otóż ten, ku ... ski czas czas, to jedno wielkie nieporozumienie meteorologicznie i psychologiczne zarazem, żeby nie tykać od razu psychiatrii klinicznej. Powiedzcie mi bowiem sami. Któż, obdarzony jakąkolwiek inteligencją i przeciwstawnymi kciukami, mógł wymyślić coś takiego?! Zacznijmy od Wiary. Nie jestem chrześcijaninem, ani ekoteologiem, więc czy ktoś, biegły w tych obu dziedzinach mógłby mi wytłumaczyć, dlaczego Pan Bóg do spółki z Panią Przyrodą, stworzywszy nasz świat, nie mogli wziąć tych paru cholernych nadgodzin i naprawić tych kilka, ewidentnych niedoróbek? Wiem, że byli zapewne nieco zmęczeni, ale mogli ruszyć kształtne (zapewne) dupska i wytępić kleszcze, szczury, raka i kminek, dostarczyć praojcom i takimże matkom cysterny głowowego oleju dla (przepraszam, ale jestem z Podlasia) przyszłych głów pokoleń i - dlaczego wreszcie - nie wpadli na prostą myśl, że po październiku natychmiast powinien natychmiast następować marzec?!
         Przecież ten nieszczęsny czas jest może i wesoły, ale jedynie wtedy, gdy porównamy go do stypy po powieszeniu Hoessa, a i to nie zawsze. Pomijam fakt, że światło znika, zanim tak naprawdę pojawi się na dobrze, gdyż jako wzorcowy depresantor (albo jakoś tak) sezonowy nie jestem w tej materii obiektywny. Bardziej chodzi mi o to, że choćbym zaparł się wszystkimi, posiadanymi odnóżami (plus jednym dodatkowym), to i tak znalezienie czegoś żywego, co mogłoby zostać uwiecznione w formie fotki, urasta do rangi zimowego wejścia na Czomolungmę w - li i wyłącznie - niebarchanowym, męskim desous.
         Tak, czy owak. Miesiąc z LISem w środku jest wrednym i tyle!

PS. Jak zwykle przepraszam, ale komentarze i odpowiedzi na powyższe (w pracy wrze, gdyż reforma) zamieszczę jutro:)



















I takie tam na koniec.



czwartek, 8 listopada 2018

Lenistwo fotkoroba.


         Czas zadumy nad śmiercią, przemijaniem i ceną zniczy, po raz kolejny, spędziliśmy na Podlasiu, ale ja tym razem nie o tym, gdyż post będzie na nieco inny temat, choć z mało soczystą Doliną w tzw. tle.
         Otóż, Mili Moi - jak się zapewne domyślacie - pstrykanie przyrodniczych fotek jest fajne, bo ... jest fajne i tyle! Bo to przecież Pani Przyroda zmysłowy buduar, bo to świt krwawiący nieba czerwienią, bo to - imaginujcie to sobie wewnętrznie - światło wyzywające i chłodek miły, jak - nie przymierzając - pan w parku zakątku, zmyślnie kuszący gminne dziewczę miejskim łakociem. To w końcu te wszystkie, zdziczałe żyjątka wpatrzone hipnotycznie w obiektywy naszych aparatów, niczym ludzie w ten obraz po wsiach obwożony, co to podobno przecudownym jest.
         Tyle tylko, że później trzeba z tych wszystkich, wypstrykanych gigabajtasów, wybrać te nienajgorsze, co nie zawsze jest łatwym, bo przyjemnym jest nigdy.
         I tu właśnie pojawia się problem, który - uczeni w psychologii lenistwa - nazywają ... najpoważniejszą fotografii patologią właśnie.
         Zazwyczaj wygląda to tak.
         Przedświt. Wbijamy w teren niegdyś bagienny, niczym ten Ramba nóż wszechstronny w letnie, wietnamskie masło. Pierwsza polanka? Niczego nie ma. Druga polanka? Podobnie. Trzecia polanka? Tudzież dupa, ale aby nie przedłużać postu, przejedźmy od razu do polanki czternastej, gdzie wreszcie jest łoś we mgle mglistej, jak wata z cukru pudru zrobiona, więc trzaskamy! Z monopodu, z ramienia, z biodra, z podrobów, z trzewi, z jestestwa i z bani! Trzaskamy, jak oszalali, jakby od tego zależało życie nasze i Wasze też trochę poniekąd! Strzelamy foty tak, jakby nam - w tym właśnie momencie - Pani Przyroda wlała litr najprzedniejszego cud-samogonu w mroczne zakamarki wątroby i w ciasne zaułki trzustki!
         Następnie łąki przy ... tia, już! Zadzieram kiecę, lecę i zdradzam miejsce! Niech będzie, że łąki przy... i ponownie łoś! Trzaskamy, jak w transie, bo to przecież łoś, a przynajmniej tak uważa gŁośka. Nieważne! Robimy zdjęcia, choć ten łoś, to ciągle jeszcze łosie dziecko, maluszek, pluszaczek, byczuś taki! Nieistotne! Endorfiny mkną poprzez labirynty mózgów naszych, niczym strugi moczu przez ciemne i kręte koryta średniowiecznych, olsztyńskich rynsztoków. Poziom kortyzolu gwałtownie rośnie, a wszystko to razem buzuje na podobieństwo wielkanocnego żuru na kuchni opalanej chwastem-brzozą, choć wszakże do wiosny nieblisko. Bez znaczenia! Jest byczek i choć to - czas cały - maskot-bibelot zaledwie, trzaskamy!!
         Zachód słońca, czyli na kresach, jakaś siedemnasta, a teraz to już pewnie i szesnasta, albo i piętnasta. Spoceni, niczym laboratoryjne szczury po tygodniu zbrodniczych eksperymentów biologiczno-weterynaryjnych, wracamy do auta i - o Światowidzie Umiłowany Ponad Krzewiną - są sarenki! Sarenki są o ludzie dobrzy! Trzaskamy ponownie! Sarenki! O Pani Naturo Śliczna, co unosisz się litościwie ponad Przekopem przez Mierzeję Wiślaną! Sarenki są!
         Jak te dziewice na niwie płowych, jak te - nie uwłaczając nikomu - ludzie głupie - choć kiedyś tam deklarowaliśmy, że sarenek nie i już - trzaskamy!
         Albo inaczej. Tłuczemy się wolno, wolniutko, wolniusieńko kulawym, podlaskim szutrem do przyjaciół domu, by ukoić - rozedrgane porannym Natury nerwem - synapsy i nagle pojawia się taki skoczek-lisek-nielisek (na przykład!), który wyłazi nam bezczelnie przed soczewy! I co zrobisz nieszczęsny człowiecze zaczadzony fotografią przyrodniczą? Nie trzaśniesz?! Trzaśniesz! Z lewej liska! Z prawej myszojada! Od tyłu cietrzewiego ciemiężcę ... no żesz! Niby cztery karty, ale znowu zabrakło miejsca na tym cyfrowym łez padole.
         Gdy wreszcie przychodzi opamiętanie, wracamy do naszego, warmińskiego mieszkania, a ja umęczony, niczym wędrowny ekshumator, albo handlarz lewymi relikwiami, siadam przed komputerem i ... opończa lenistwa otula mnie tak czule, jak sobotnia mgła otulała drogę ze Szczytna do Olsztyna. I nic na to nie poradzę, gdyż takie jest niestety życie przyrodniczego fotkoroba.

PS. Przepraszam, ale odpowiedzi na komentarze i komentarze właściwe będą jutro, gdyż dziś jest masakra!