Tym razem biebrzańska fotkomieszanka na szybko.
W następnych odcinkach pojawią się rycyki, potem coś tam z Warmii, a w dalszej kolejności rybitwy białoskrzydłe, rzeczne widoczki i te no …
dywizjony.
Nie o ptakach jest jednak ten post tylko o jedzeniu na Podlasiu, a zwłaszcza o jednej potrawie, która występuje pod kilkoma
nazwami i w kilkunastu, choć nie mogę wykluczyć, że i w kilkuset wersjach.
Kiedy byłem mały, rodzice samolubnie oddawali się pracy
zawodowej, a mnie oddawali pod opiekę starszej wiekiem sąsiadki, która jako jedyna w
całej Biebrzy, zgodziła się zaryzykować i przyjmować mnie pod swój dach na kilka godzin dziennie.
Podobno byłem mało znośny (w odróżnieniu od mojego brata Mateusza), ale miałem jedną, wyjątkową zaletę, dosyć rzadko spotykaną w mojej, ówczesnej grupie wiekowej. Byłem mianowicie wyjątkowo pazerny na jedzenie, czyli, jak mawiają na Wschodzie - żarty. Pochłaniałem wszystko, co mi podawano w dowolnych ilościach i o dowolnej porze. Nie pamiętam oczywiście wszystkich potraw, którymi tuczyła mnie moja nieszczęsna opiekunka, ale dwie zapadły mi w pamięć do dziś. Był
to mianowicie tzw. grzybek, czyli baaardzo gruby naleśnik z jakąś konfiturą i … kołduny. I o tych
ostatnich jest właśnie ten post.
Kiedy pytam Niepodlasian o kołduny,
praktycznie zawsze odpowiadają, że są to pierożki z baranim farszem, które zalewa
się rosołem. Tymczasem kołduny, którymi zajadałem się w Biebrzy były
ziemniaczanymi kluchami wypełnionymi mięsnym farszem i polanymi
szczodrze tłuszczem ze skwarkami tudzież zarumienioną cebulą. I tu właściwie powinna kończyć się ta średnio fascynująca historia, gdyby nie fakt, że ćwierć wieku później w jakiejś knajpie pod Suwałkami zamówiłem nieznaną mi wówczas potrawę, która w karcie
figurowała pod nazwą kartacze. Jakież było moje zdziwienie, gdy po kwadransie czekania dostarczono mi talerz z surówką z kiszonej kapusty oraz dwoma ... kołdunami. Próba wyjaśnienia w czym rzecz, spaliła jednak na panewce, gdyż dziewczę od przemieszczania żarcia na trasie kuchnia-stoły, zapłoniło się okrutnie i dało solidnie zbudowaną nogę na zaplecze.
Kilkanaście lat później, podczas kolejnej wyprawy
na Suwalszczyznę, wybraliśmy się do Mariampolu na Litwie celem zakupu zacnej ilości ziół w zalewie spirytusowej oraz adekwatnej liczby wędzonych, świńskich uszu do zakąszania powyższych. Lista krótka, więc sprawunki poszły nam niezwykle gracko i mogliśmy udać się na lancz do - położonego w centrum miasta/miasteczka - lokalnego przybytku gastronomicznego, gdzie zamówiliśmy cepeliny (zepelliny), które
okazały się, a jakże ... kołdunami.
Lektura materiałów źródłowych o charakterze kulturowo-kulinarnym, uświadomiła mi, że sprawa jest wyjątkowo skomplikowana, a "moje" kołduny kryją się także pod nazwą klinków, litewskich kartaczów, a nawet pyz. Z autopsji wiem, że mogą
być nadziewane wołowiną, wieprzowiną, grzybami, jagnięciną itp.. We wspomnianym
Mariampolu mieli nawet wegetariańskie, czyli nadziewane twarogiem z czymś tam (Leno pomóż!) z tym, że
nawet ta wersja tonęła w ciepłym, płynnym łoju ze skwarkami umajonymi uprażoną szalotką.
Podejrzewam, że już od trzeciego akapitu zastanawiacie się, co mi się stało i dlaczego właściwie o tym wszystkim piszę? No cóż. Po pierwsze
dlatego, że nic innego nie przychodzi mi do głowy, gdyż w upały gwałtownie głupieję.
Po drugie dlatego, że jestem głodny, a gdy jestem głodny, to (zapytajcie gŁosia!)
mówię tylko o jedzeniu. Po trzecie wreszcie, chciałbym oddać hołd niezwykłej, podlaskiej gościnności. Otóż podczas ostatniego pobytu w Kapicach dotarła do
mnie poufna informacja, że kilka domów dalej koleżanka Justyna ugotowała kołduny. Widząc
moją minę, nieoceniona Majka wykonała błyskawiczny telefon i kilka minut
później (choć było już po północy!) wrzecionowate frykasy podsmażały się wraz z naprędce posiekaną cebulą i
boczkiem.
PS. Tym, którzy nigdy nie próbowali opisywanego
smakołyku, polecam dwa sprawdzone adresy. Pierwszy z nich to "Restauracja pod
Jelonkiem" w Jeleniewie http://www.podjelonkiem.pl/, a drugi, to opisywany już w tym blogu, "Bar Jarzębinka" w Supraślu https://pl.tripadvisor.com/Restaurant_Review-g2429752-d8419922-Reviews-Bar_Jarzebinka_Restaurant-Suprasl_Podlaskie_Province_Eastern_Poland.html
PS.2. Standardowa porcja kołdunów/kartaczy/cepelinów itp., to dwie sztuki i wierzcie mi, że nie warto zamawiać więcej. Co prawda na - szeroko pojętym - Podlasiu funkcjonuje prastara legenda o tajemniczym przybyszu, który pojawił się nie wiadomo skąd, zjadł dziewięć kluch i zniknął, ale to tylko ludowa klechda ... chyba.
Ale te najprawdziwsze z prawdziwych są właśnie z Litwy...ewentualnie od mojej Cioci ze Starego Folwarku (Suwalszczyzna) :) Ufff zgłodniałem :)
OdpowiedzUsuńStary Folwark ... ech! Byłem, choć nie jadłem ... a ta Ciocia nie mogłaby być naszą ... wspólną Ciocią?? Co Ci szkodzi Darek!
OdpowiedzUsuńspoko
OdpowiedzUsuńDzięki.
UsuńNooo... to ja nigdy tych kołdunów nie jadłam - okazuje się, ale jakoś nigdy wcześniej się nad tym nawet nie zastanawiałam. Jest w moim mieście taka słowiańska knajpka. Zapytam o kołduny - może będą mieli, bo do Mariampolu to ja się nie wybieram.
OdpowiedzUsuńZwierzaki na zdjęciach wyglądają tak, jakby czekały na fotkę właśnie i doprawdy nie wiem jak to się dzieje ? Niezwykłe !!!
Żałuj ... lub nie:)) Jedzenie zaczyna się najprzyjemniej na świecie, a kończy osunięciem pod stół:)) PS. Nie wiem, czy czekają, ale chyba trochę nas lubią:)
UsuńPhi, taki rarytas, a u mnie w domu rodzinnym praktycznie co tydzień były, na zmianę z pierogami.
OdpowiedzUsuńSzczęściarz! Swoją jednak drogą, nie wyglądasz na takiego, który co tydzień zażerałby się kluchami. Czyli może nie szczęściarz, a raczej kontabulant:))
UsuńDawno mnie nie widziałeś :D
UsuńNie da się ukryć. Czyli, jak rozumiem jadasz do syta? :))
UsuńNo weź, zgłodniałam przez ciebie. Zjadłabym tych kulek z mięsem i cebulką i co tera. A nie mam,a ja żarłok jestem straszny.
OdpowiedzUsuńA co ja mam powiedzieć, jak siedzę w pracy o suchym pysku od rana, a mam jeszcze dwa wieczorne wykłady, więc najwcześniej zjem coś po 20!?
UsuńU moich dziadków, choć zjadłbyś dokładnie kołduny to w życiu ich tak tam nie nazywali. Lokalna nazwa to bycuchy. Wyobraź sobie po samej nazwie cóż to za potworna potrawa:) I też bywały z twarogiem. Z całego postu najbardziej zdumiewające jest jaką twój żołądek ma wenę pisarską, a cała reszta romantyczne zdjęcia trzaska:)) Te łabądki w złocistościach i kura (maj-16) z traw wychylona......
OdpowiedzUsuńA widzisz. Tej akurat nazwy nie znałem i nie znalazłem też w sieci. Ja tam nie mam złych skojarzeń z bycuchami, więc sobie z przyjemnością pożyczę, gdy już zacznę swoją kulinarną przygodę z kluchami:)) PS. To tzw. rozdwojenie żołądkowo-całoresztowo, bardzo dobrze opisane w literaturze naukowej!
UsuńMówisz, że znane? Kurcze lecę nadrabiać zaległości w wiedzy fachowej. Chyba że chodzi Ci o okresowe rozdwojenie jaźni między mózgiem właściwym i jelitowm.
UsuńNauka mknie do przodu, więc nie masz się czym przejmować, ale ... trafiłaś:)
UsuńPo obejrzeniu zdjęć zapomniałam co miałam napisać...ale już wiem. Kołduny kojarzę zwykle z nadzieniem śliwkowym (z całych śliwek), a z mięsem to pyzy lub cepeliny.To chyba kwestia regionalna.
OdpowiedzUsuńJak zwał tak zwał, ale narobiłeś mi apetytu, bo ja kluchy wszelkie uwielbiam, tylko bez rzeczonej omasty na tłusto:-)
U nas nazywało się to knedlami. Kołduny zawsze, ale to zawsze były z mięchem:) PS. Bez omasty się nie liczy!!
UsuńKoniecznie z solonej słoniny, takie brązowe i chrupkie, temperatura taka, że po polaniu wszystko skwierczy i aż się pieni! :)
UsuńSwoja drogą, taki wrzący tłuszcz to patent na niezwykły zapach potrawy. :)
Dokładnie! Boczkiem tego nie zastąpisz, choć na bezrybiu i rak bywa słoniną:)
UsuńFaktycznie, knedle!
UsuńCo do skwierczącego na patelni - znam z opowieści ojca powrót jego kolegi do domu. Żona zostawiła mu kolację w kuchni na stole, a on nie chcąc budzić rodziny zjadł po ciemku. Rano dziękuje żonie za chrupiące skwarki, a ona na to, że to chyba karaluchy, bo skwarek nie dodawała...
:))) Znam podobną historię. Mam znajomego, który z ojcem i bratem prowadzą bardzo duże gospodarstwo rolne. Jego matka mieszka w Olsztynie i codziennie dowozi im jedzenie. Dwa lata temu podczas żniw, chłopaki harowali od świtu do świtu, gdyż znalezienie chętnych do pracy graniczyło z cudem (w okolicy wszyscy są chronicznie chorzy lub wystarcza im zasiłek). Nocą zwlekli się z kombajnów weszli do kuchni, gdzie namacali jakiś garnek, podgrzali zawartość, zjedli i padli. Następnego dnia jak zwykle pojawiła się matka/żona i chłopaki podziękowali jej za pyszny kapuśniak. I wszystko byłoby idyllicznie, gdyby nie fakt, że żadnego kapuśniaku nie było. Był za to kilkudniowy rosół stojący poza lodówką:)
UsuńNo nieźle, ciekawe czy do wychodka było daleko?
UsuńTo twarde chłopy, więc strawili :)))
UsuńWitaj, Wojtku.
OdpowiedzUsuń"...nadziewane twarogiem z..." podejrzewam, zasadniczo, gotowaną kartoflą i marjankiem:)
U nas, prócz kartaczy (co nie dziwi) i kołdunów (co też nie dziwi:)) funkcjonowała nazwa "kajliki" (co po dłuższym zastanowieniu również - nie dziwi, jako, że "der Keil" to po prostu "klin").
Mogę dodać, że z technicznego punktu widzenia kołduny różnią się od kartaczy recepturą ciasta:) Wiem, bo robię i jedne i drugie:)
Cudnie udało Ci się uchwycić tę rozdartą błyskiem stal. A ostatnie dwa mogłyby być wizualnym Wstępem i Zakończeniem do "Takiej Gry" Morrisona:)
Pozdrawiam:)
No właśnie, bo coś tam jeszcze dodatkowego ewidentnie było. Teoretycznie masz rację, tylko dlaczego smakują praktycznie tak samo? PS. Dziękuję. Na 100 zdjęć wyszło to jedno, gdyż podlaskie burze nie chciały współpracować:) PS. A dlaczego?
UsuńDo ciasta na kartacze (suwalskie) używa się tylko surowych ziemniaków, więc jest ono bardziej szkliste, a ponieważ wchłania więcej bulionu, także bardziej soczyste niż kołdunowe, do którego dodaje się też gotowane ziemniaki:)
Usuń"Taka Gra", a właściwie "The Lizard King" kojarzy mi się z przełamywaniem barier czasu, Uroborosem, albo "snem we śnie", incepcją, a (jak sobie dopowiedziałam:)) księżyc przesuwa się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek...
Nie wiem, czy tego dotyczyło drugie "dlaczego". Nie wiem też, czy masz siłę na ciąg dalszy moich skojarzeń, więc na wskazówkach poprzestanę:)
Pozdrawiam:)
Wkrótce muszę spróbować sam coś ulepić, gdyż te kapickie śnią mi się po nocach:) Myślę, że przeczytałem nie ten wiersz, który powinienem, ale masz rację. Jestem po trzech wykładach i intelektualnie lepiej ze mną nie zaczynać:))
UsuńTo jest kuźwa niemożliwe, że ja czytam sam początek i już się śmieję. Ty wiesz, że mnie choróbsko wstrętne chwyciło i siedzę w domu, ale przynajmniej Twój post podarował mi czystą radość. :)))))
OdpowiedzUsuńJa jestem straszny żarłok, wprawdzie nie jem mięsa, ale no jestem obżartuch. hihihih Mnie tam tekst o Kołdunach bardzo się podoba, niezwykle śmieszny i przeczytałam bardzo zaciekawiona. Nawet bratu opowiedziałam, cóż ja tu czytam fajnego. :D Nie wiem, jak u Ciebie, ale u mnie nieco chłodniej i niech tak zostanie. hehe
Bardzo klimatyczne, piękne zdjęcia. Uwielbiam burzowe niebo. :) Pozdrawiam... wyglądając jak istny upiór. :D
Bardzo mnie to, jak zawsze, cieszy, gdyż po to właśnie jest ten blog:))) gŁoś też jest wegetarianką i czasem mnie to wkurza (dwa różne obiady), a czasem cieszy (brak konkurencji:))) Dziękuję. Akurat taka aura zapanowała w maju na Podlasiu:) PS. Zdrowiej szybko i ruszajcie na szlaki!
UsuńI tak historia zatoczyła koło!
OdpowiedzUsuńKoło zatoczyło się dalej
A dalej to już tylko absolut!
A o kołdunach czytałem u Wańkowicza, a Melchior wszak litwinem był, a znajomą miałem z Litwy, a co ja się jej na okoliczność kołdunów naindagowałem, a okazało się że u nich to kartacze, a to ci heca.
A propos... Zdjęcia wasze walą w zwoje i stąd takie bredzenia moje.
Przekaż gŁosiowi.
Nie koło, tylko elipsa:) Szkoda, że podczas pobytu w Augustowie nie natrafiliście na budę z kluchami. Jesz je rano i masz z głowy pozostałe posiłki:)) PS. Dzięki Maciek. Przekażę!
Usuńśmy natrafili... to prawdopodobnie o mnie krążą owe legendy o tym co dziesięć zjadł i miał siłę chodzić... ;-)
UsuńPrzepraszam, że nie doceniłem:))) PS. A nie wygładzasz na takiego, ale cóż znałem paru szczuplaków, co mogli. Najlepszych przykładem jest gŁoś, po której nigdy i niczego nie dane mi było dojeść:))))
UsuńTez miałem problem z jedną knajpiarą, która pierogi nazywała kołdunami, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu, ale to chyba ona miała racje i rzeczywiście to są pierogi. Natomiast do tych kartoflanych przylgnęła na Podlasiu i Kurpiach nazwa bardziej wymawiana jako kałdun, a to z racji okrągłego kształtu i wydatnej wielkości, z zawartością w środku.
OdpowiedzUsuńPiszący te słowa jadał takowe i sam przyrządzał, w ilościach hurtowych, jako że organizujemy sobie blogowy zlot, zwany Kartofliskiem, a w dzieciństwie wiadomo - pogranicze Kurpi i Podlasia. :)
Fotki zjawiskowe! :)
Chyba faktycznie wszystko rozbija się o tę jedną literkę, choć obie nazwy występują równolegle (być może zależy to również od dykcji kucharki:)) Po opisanej nieoczekiwanej kolacji zacząłem zastanawiać się nad spróbowaniem swoich sił w robieniu kluch, zwłaszcza że namierzyłem w Olsztynie świetny sklep mięsny. Problem tylko w tym, że gŁoś przeszedł na wegetarianizm i nie wiem, czy będzie mi się chciało tyrać tylko dla siebie :)) PS. Dziękuję:)
UsuńZrób kluchy i dwie wersje farszu - jedną porządną, a drugą z twarogu, kartofli, pieprzu i cebuli - coś jak na ruskie. Można do tego jeszcze jakiś kiełki i korzonki dodać, żeby było bardziej wege, polać to oliwka z cebulka, a na wierzch posypać np. rzeżuchą drobno posiekaną, albo lepiej wcale nie siekać i będzie dobrze. Gotowanie zacznij od tych postnych, żeby nie było że wege nie są odpowiednio "koszerne", a tobie to wszystko, jedno czy wcześniej były te z serem. :D :D :D
UsuńMożna też sprawdzić czy np. tofu i ser żółty się nie pogryzą z czosnkiem i majerankiem? :)
To jest myśl i to myśl od razu przedyskutowana ze wspomnianą Barierą, która zapaliła się do Twojej receptury:)) W ten weekend nie damy rady (z resztą rzeżucha nie wzejdzie), ale w przyszły i owszem. We wspomnianym sklepie można kupić mieloną baraninę, więc zacznę chyba od tego:) Dzięki Knieziu!!
UsuńA do mielonej baraniny dodaj mieloną wieprzowinę i wołowinę - to dopiero będzie wypas! :D :D :D
UsuńTakoż uczynię i zdam relację z obżarstwa!
UsuńNo trudno - narażę się wszystkim po kolei... ale nie znoszę kołdunów, kartaczy, zepelinów i innych takich paskudztw.Są dla mnie po prostu za tłuste. Coś tak obrzydliwego jadłam w Trokach z widokiem na przepiękny zamek i w samym Wilnie też.
OdpowiedzUsuńAle za to wyjątkowo pochwalę zdjęcia.
:-)))
Bo wszystkie są debeściaki...
Bo Troki, to taka ściema dla turystów. Gdybyś spróbowała kluch z małej knajpki lub, najlepiej, domowych, myślę że zmieniłabyś zdanie. Oczywiście są nieco tłuste, ale tylko wtedy gdy za bardzo zleje się je tłuszczem spod skwarek. Bez tego bywają nawet suchawe:)) PS. To oczywiście zasługa Podlasia:)
UsuńJestem glodny i rozczarowany. Glosdny - z oczywistych wzgledow. A rozczarowany dlatego, ze nie ma ani jednego zdjecia kluch! Niedopuszczalne. Inne zdjecia tez sa ladne, no ale kluchy... Dodam, ze miescie Lodzi, kluchy zwane sa z niemiecka Zeppelinami, pewnie ze wzgledu na ksztalt przypominajacy dawne sterowce (i prosze - jest akcent lotniczy). W porywach jestem w stanie zjesc ich sztuk 3-4 :-)
OdpowiedzUsuńZanim pomyślałem o aparacie, kluch już nie było:)) Popatrz, czyli można je dorwać nawet w centralnej Polsce, a ja byłem przekonany, że to tylko Ściana Wschodnia:) Czterem nie dałem rady nigdy, a anorektykiem nie jestem:))
UsuńZdjęcia niesamowite i te w dzień, i te z wieczora, nad ranem i nocą, w czasie pogody i w czasie burzy. Potwierdzam, że przydałyby się zdjęcia klusek, których jestem fanką. I nie jet ważna nazwa ani dodatki.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
Dziękuję Ultro i obiecuję, że następnym razem przygotuję cały fotoreportaż:))
Usuńcepeliny chyba tylko kształtem różnią się od kartaczy - te pierwsze mają kształt sterowców, a te drugie balonów. Ciężkie, syte i po dwukluskowej porcji dzień się staje ociężały. Rozmawiałem z kimś, kto podobno osiem dal radę. jakoś nie uwierzyłem. o pierożkach faszerowanych mięsem i podawanych w rosole jako kołduny nie tylko słyszałem, ale i jadłem.
OdpowiedzUsuńNie do końca balonów. Raczej sterowców po lekkim karambolu w korku:)) Ja je trawię dosyć szybko, ale na raz - wyłącznie dwa lub trzy. Osiem, to fizycznie niemożliwy wyczyn ... chyba, że to był ten tajemniczy przybysz :))) A ja tych właściwych właśnie nie!
Usuńkartacze są kuliste, ale tak ciężkie, że jak siądą na talerzu, to kucają i już nie wstają, bo aż tak sprężyste nie są - grawitacja wygrywa.
Usuńw Suwałkach można kupić w sklepie - pakowane po dwa. woziłem do domu. a oprócz z tego woziłem kindziuki i sękacze, bo to pyszne jest.
Bo nie ćwiczą mięśni ud, jak większość pakerów:) Dokładnie dziś zapytałem o to moją doktorantkę, która pochodzi z Suwałk i obiecała, że kopnie się do Jeleniewa:) Co prawda przymierzam się do samodzielnej produkcji, ale te spod Jelonka muszę mieć:)) Kindziuki najlepsze są w Puńsku. Kiedyś podczas jakiejś wyprawy kolega kupił całą kulę i chronił, jak oka w głowie. Kiedy jednak podczas pakowania się przed powrotem do Olsztyna wyciągnął ją z lodówki, zdziwiła go niewielka masa smakołyku. Okazało się, że kindziuk został precyzyjnie przecięty, wyżarty w środku i sklejony na powrót smalczykiem. Wszyscy poszli w zaparte i kumpel nigdy nie dowiedział się kto był kindziukowych skrytożercą:)))
Usuńja jeździłem 4 lata w delegacje do Suwałk.za pierwszym razem, kiedy tambylec pomagał mi w pracy i rozeznaniu w terenie poprosiłem, żeby mnie zaprowadził tam, gdzie zjem coś, czego w domu nie mam. Pokazał miejsce ,a później, t już mnie zapraszał do siebie do domu - u niego przeżyłem trzęsienie ziemi!!!
UsuńZ tego co mówił okolica nie wyobraża sobie wódeczki bez kindziuka - to taki pemmikan w wersji wschodnioeuropejskiej - Janza - tak nazywała się firma bodajże = skosztuj proszę - trudno o coś zbliżonego do tego wyrobu. Jak raz przywiozłem kilową gomółke, to za każdym wyjazdem zamówienia rosły. Zanim skończyłem zlecenie targałem do domu 8 kg kindziuka i ze cztery sękacze minimum 30 cm wzrostu. Masz blisko - w samym centrum Suwałk mozna było zjeść kartacze, kiszkę i babkę ziemniaczaną i kupić dowolnie dużego sękacza.
jeśli żołądek Ci pozwala na takie rozkosze, to warto chyba odwiedzić i zrobić zapasy - kindziuki były tylko na targowisku - dwa razy w tygodniu - bodajże wtorki i czwartki. wstyd powiedzieć, ale czasami monopolizowałem czwartki i wygarniałem ze sklepu prawie wszystko. tubylcy pokażą paluszkiem targ na pewno - gościnni ludzie. Bardzo
Namawiam gŁosia od lat na wyprawę na Suwalszczyznę, ale ponieważ nie ma tam łosi, pewnie nic z tego nie wyjdzie:))) Na szczęście w mojej Katedrze jest dwójka doktorantów z tamtych stron, więc czasem składam zamówienie i towar przyjeżdża. Co prawda gomóła, to dla mnie za dużo, ale wokół czai się tyle sępów, że problem sam się rozwiązuje. Tak na marginesie, polecam Ci jeszcze litewski twaróg-nietwaróg. To coś kształtem przypomina nasze łezki w plastiku, ale jest twarde i nasycone ziołami. Niebo w gębie! Podobne serki podpuszczkowe, ale lepsze (z czosnkiem, czarnuszką, suszonymi pomidorami, chilli itp.) robi nasza przyjaciółka z Podlasia, więc gdybyście byli zainteresowani mogę podać nr telefonu i Majka wyśle je Wam pocztą:)
UsuńBorze Szumiący! Słyszysz i liści nie ronisz na te herezje!
UsuńPatriotyzm lokalny we mnie faluje i tylko dzięki naukom Miszcza Karasia z Rosochatego Rogu się nie pienię!
Kto Ci wcisnął taką ciemnotę, że u nas nie ma łosi???
Z Kopytkowych mamy nie tylko sarny, jelenie, żubry i łosie, ale w okresie zimowym nawet turonie!
Pozdrawiam:)
Zdaniem gŁosia, mieć łosie, to nie znaczy mieć ich kilka. Zdaniem gŁosia mieć łosie, to mieć ich kilkaset, a tylu nie macie:))) PS. O co chodzi z tym Karasiem? Pytam, gdyż przypadkowo znam Karasia (Maćka), który pomieszkiwał kiedyś na Suwalszczyźnie.
Usuńłosie mam w nosie, ale taki serek... wolałbym inną drogą prowadzić do spełnienia. Lena ma to na bieżąco, więc nie docenia - ja mam do Suwałk pociągiem 731 km - wszystko ta jest inne i zachwycająco nieznane. pamiętam, jak zapytałem panię, czy jak zamówię pozycję nr 3 na liście (takiej z literek plastikowych wciskanych w szparę linijki typowo historia w mlecznych barach PRL) czy to co otrzymam to zupa, czy drugie danie. patrzyła na mnie jak na chorego psychicznie, dopiero, kiedy przyznałem się do kresów zachodnich objaśniła mi całe menu - poza soczewiakami suwalskimi skosztowałem chyba wszystko.
UsuńMożna to kupić nawet w Olsztynie, gdyż litewskie karawany kupieckie docierają i do nas:) 731 brzmi źle, a nawet tragicznie, ale raz na dekadę można przecierpieć te dwie doby w eszelonie i dotrzeć do, wcale nie tak mitycznej, Krainy Wiecznej Rozkoszy Gastronomicznej! Podejrzewam, że można też skomponować zamówienie w jakiejś podlaskiej firmie wysyłkowej i cieszyć się ofertą w domowych pieleszach:)))
UsuńWitaj, Wojtku.
UsuńJa tam nie wiem, czy około sześciuset osobników na gościnnych występach to już kilkaset, więc kłócić się nie będę:)
Miszcz Karaś to taki nasz kładzioch-szeptun jakby. Kładzie ręce i szepce. Ponoć pomaga, a w każdym razie - nie szkodzi:)
Pozdrawiam:)
Sześćset osobników, to więcej, niż zamieszkuje Biebrzański PN. Ktoś Ci Leno udzielił fałszywych informacji, chyba że to liczebność wszystkich osobników, które kiedykolwiek pojawiły się na Suwalszczyźnie:)) PS. Pomyliłem się, gdyż okazało się, że wspomniany Karaś jest tak nazywany zaledwie przez kilka osób, no i jednak nie jest żadnym miszczem :)
UsuńPonoć w zeszłym roku Puszczę Augustowską nawiedziło kilkaset osobników z Zaprzyjaźnionego Wschodu, a że to rzut beretem do naszego WPN - zawitały i tu.
UsuńNie widziałam tej łosiej nawały na własne oczy, więc nie położę głowy pod topór, upierając się, że informacja była rzetelna:)
Pozdrawiam:)
To niemożliwe. Poszukałem w sieci i niczego takiego nie znalazłem. Zdarza się, że przechodzą pojedyncze osobniki, ale nigdy aż tak dużo:)
UsuńLubię pierogi i wszelkie kluchowate, ale po przeczytaniu Twojego opisu doszłam do wniosku, że prawdziwych kołdunów chyba nie jadłam. Twoje posty czyta się zawsze z zaciekawiającą przyjemnością i podejrzewam, że mógłbyś napisać nawet o miotle stojącej w kącie ciekawie i dowcipnie;) Zdjęcia cudne, zwierzęta jak modele, magia światła na wodzie i prawdziwa natura rankiem, dniem i nocą. Robi wrażenie;)
OdpowiedzUsuńA powinnaś i dlatego przyjeżdżaj na Wschód!! Bardzo mi miło, a na dodatek podsunęłaś mi pomysł na post:))) Dziękuję serdecznie:)
UsuńSzybko przewijałam zdjęcia i dopiero jak piorun strzelił zorientowałam się, że kluchów szukam! Teraz muszę zacząć od początku...
OdpowiedzUsuńPewna podlaska restauratorka tłumaczyła mi, że różnica polega na nadzieniu- do jednych wkłada się surowe mięso, do drugich gotowane. Ale nie wiem co do których.
Bo żarłem je tak szybko, wszystkie fotki wyszły nieostre:)) Ciekawe, że znalazłem artykuł naukowy na ten temat. Autorka (z Uniwersytetu Grańskiego)przeprowadziła analizę źródeł pisanych, w tym tych wiekowych i ... stwierdziła, że dalej nie wie, o co w tym wszytskim chodzi:)))
UsuńJeszcze nie jadłam kołdunów, ale jak wybiorę się w tamte rejony, to na pewno spróbuję :) Ciekawe kadry!
OdpowiedzUsuńWybierz się, gdyż warto. Na Suwalszczyźnie też są góry (górki), które wato przedeptać:)
OdpowiedzUsuńJadłem, ale pod tą litewską nazwą, w jakimś barze w drodze powrotnej z... Poznania! ;-)
OdpowiedzUsuńZ widoków najbardziej kuropatwy zazdroszczę. W ciagu ostatnich trzech lat dwa razy tylko widziałem.
Czyli są wszędzie! Świat się jednak globalizuje, niestety. Kuropatw w dalszym ciągu jest bardzo mało, ale zaczynamy je widywać. Co prawda w porównaniu z tym, co się działo w latach `80, panuje kuropatwiana nędza, ale widać przynajmniej światełko w tunelu:)
UsuńJestem wielbicielką wszystkiego co jest ziemniaczane, oprócz kartaczy, babka i kiszka jak to na Podlasiu, przyjedź do Supraśla na Mistrzostwa Świata w pieczeniu babki, będą niedługo, nie pożałujesz. Najpiękniejsze zdjęcia to zwierzaki w kwiatach i "zielona droga do światła".
OdpowiedzUsuńBabka też jest super! Robię ją od czasu, do czasu, zwłaszcza gdy przywiozę z Podlasia świeżą dostawę ziemniaków, których na Warmii, niestety nie ma. Chętnie przyjechalibyśmy, ale to strasznie daleko:) Na 100% będziemy zimą na żubrach i wtedy w Krynkach najemy się za wszystkie czasy (a przynajmniej ja!). Dziękuję, przepraszam za zwłokę i zapraszam ponownie:)
UsuńZgłodniałam... Zdjęcia tradycyjne - to znaczy piękne jak zawsze
OdpowiedzUsuńKażdy by zgłodniał, gdyż kluchy, to klasa sama dla siebie:)) Dziękuję:)
UsuńU nas na Warmii i Mazurach zwane jako kartacze. Przynajmniej, ja znam je pod taką nazwą. Jednym jesteśmy do siebie podobni, też je lubię :)
OdpowiedzUsuńP.S. Czekam z niecierpliwością na kolejną dawkę super kadrów, szczególnie tych warmińskich. :)
Człowiek uczy się całe życie. Jak widać:) Po tym poście będzie jeszcze Biebrza, ale dwa gotowce z Warmii już czekają w kolejce:)
UsuńWedług mnie warto skorzystać z usług Rafała Wojtaszka (http://www.rafalwojtaszek.com/) - robi świetne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńDzięki, ale jestem już po ślubie:)
Usuńfajnie było tutaj zajrzeć meega fajny blog - polecam ! :)
OdpowiedzUsuń