O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Staroroczne pseudoorędzie, albo jakoś tak


         Tak beznadziejnej końcówki roku nie miałem chyba nigdy w moim dłuuugim, barwnym i - było, nie było - przyrodniczym życiu. Już nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz sfotografowałem coś, co nie wiązałoby się z inwentaryzacją przyrodniczą planowanych, to tu, to tam, inwestycji. Po części jest to związane z kontuzją gŁosia, po części z pracami, ale największy udział w tym całym bałaganie ma to, co dzieje się, a właściwie to, co nie dzieje się w przyrodzie. Temat rzeka Biebrza, więc napiszę tylko, że w moim odczuciu tegoroczny grudzień nie jest już żadnym grudniem, tylko jakimś listopadowo-marcowym bastardem, albo innym hybrydem. Fotografowanie przyrody, to na szczęście nie praca przy taśmie montażowej Multipli, więc spokojnie czekamy na lepsze czasy, a poniżej - już niestety tradycyjnie - szuflada. Ponieważ za naszymi oknami czai się jesienna panna Depresja do spółki ze swoim, serdecznym narzeczonym Marazmem, tym razem trochę światła z późnego, tegorocznego lata.
         Z uwagi na fakt, że to ostatni dzień tego dziwnego roku, powinienem chyba poświęcić nieco czasu na podsumowanie tego, co zdarzyło się podczas tych 365 brzasków, świtów i późnych popołudni. Powinienem, ale niczego takiego nie zrobię, gdyż o tym wszystkim i tak dowiedzieliście się z lektury postów, a poza tym nie chcę zanudzać Was jakimś nędznym streszczeniem naszych skromnych sukcesów i spektakularnych porażek na niwie pstrykania fotek Pani Przyrodzie (podl.: dla Pani Przyrody).
         Mam nadzieję, że 2019 będzie jednak lepszy od 2018. Mam nadzieję, że nadejdzie jeszcze wyż, hen tam, znad rosyjskich stepów i uda nam się wyjechać na Podlasie w poszukiwaniu żubrów i łosi. Mam nadzieję, że wiosną Biebrza zapełni swoją Dolinę wodą i uda nam się zrealizować nasz sprytny, nowy-stary plan. Mam nadzieję, że podczas przyszłorocznego rykowiska będzie się działo, a nam uda się połączyć to coś z żurawiami, którym - cokolwiek by się działo - nie odpuścimy. Szczerze pisząc mamy tych całych nadziej cały wór, ale nie chcemy zapeszyć, więc pozostaniemy tylko przy tych, o których wspomniałem.

         Tak, czy siak, życzę Wam najfajnieszego, 2019 roku i obyśmy za 12 miesięcy mogli się wyłącznie chwalić tym, co udało nam się zrobić i przeżyć!


















czwartek, 20 grudnia 2018

Na pohybel Świętom


         Ostatnio ze względu na poważną kontuzję gŁosiowego kręgosłupa oraz obowiązki pracowe nie bardzo mogliśmy wytarzać się w terenie. Co prawda nawet, gdyby nie te dwa czynniki, i tak pewnie nie chciałoby nam się jechać gdzieś o godzinie, może i zimą nieplugawej, ale i tak wczesnej, bo niby i po co? Po fotki czarno-bure? Po wirusa grypy całus śmiertelny? Dlatego też ponownie listopadowa szufladka, tym razem z nadełckich łąk.
         Wspomniane czynniki spowodowały również zmianę naszego nastawienie do Świąt. Co prawda pewne czynności zostały już poczynione, ale z reszty postanowiliśmy zrezygnować. Początkowo było nam nawet przykro z tego powodu (Mikołaj, prezenty, pieczyste z renifera garnirowane soczystą elfiną itp.), ale po przeanalizowaniu wszystkich aspektów, wszystkich "za i przeciw", doszliśmy do wniosku, że - koniec końców - nie jest to taki głupi pomysł i to z kilku względów, które postaram się pokrótce przedstawić poniżej.

Wzgląd ekologiczny. Nieodłącznym atrybutem Świąt jest choinka do spółki z karpiem. Jedno i drugie, to - imaginujcie sobie - żywe stworzenia, które czują, kochają i mają jakieś tam plany życiowe oczywiście na swoją dendro-ichtiologiczną miarę i posiadane talenta. Niestety, nawet jeżeli przyjmiemy, że część Polaków hołduje iglakom z plastiku i nie je ryb, to i tak kilkanaście milionów młodych świerczków i karpików zginie pod morderczymi ciosami toporów i noży do filetowania. No właśnie. A czy ktoś pomyślał kiedykolwiek, że gdyby Święta w obecnej postaci obchodzono od czasów takiego np. Mieszka I, to nie byłoby Puszczy Białowieskiej, zaś karpia moglibyśmy podziwiać wyłącznie na średniowiecznych, kościelnych freskach? Wydaj się dla mnie (Podlasie!), że nie! Chronimy rysie, pochylamy się z troską nad cietrzewiem, chuchamy na foki szare, a jednocześnie pośrednio uczestniczymy w trwającej w plantacjach i stawach przedświątecznej rzezi niewiniątek.

Wzgląd ekonomiczny. Nie ma co ukrywać. Święta kosztują i to krocie. Oczywiście my akurat znamy takie miejsce, gdzie młodnik świerkowy przegląda się w toni stawu karpiowego, ale kradzieży drzewek i kłusownictwu rybackiemu mówimy stanowczo - nie w tym roku! Poza tym, Święta to nie tylko te dwa, wspomniane elementy, ale cała ich wręcz plejada. Buraki, susz owocowy, łazanki, sałatki jarzynowe, szynki, pasztety z drobiu i z trzody chlewnej, kiełbasy, garmaż mięsny tudzież rybny i oczywiście hektolitry - lepszego, niż na co dzień - alkoholu. To także ozdoby choinkowe, stroiki, światełka, które trzeba kupować co roku, gdyż leniwe, chińskie przedszkolaki obijają się w robocie i produkują jednorazowy szajs. To sprzątanie mieszkania (prąd, woda, chemia), pranie odświętnych ubrań (prąd, woda, chemia) oraz - coraz częściej praktykowane przez Polaków - mycie całego ciała (woda, chemia, a w szczególnych wypadkach myjka ciśnieniowa typu Karcher i/lub druciana szczotka do odrdzewiania maszyn rolniczych).

Wzgląd społeczny. Święta, to czas spotkań z rodziną, a jak wiadomo z ww. najlepiej wychodzi się na zdjęciach z sali sądowej lub - w ekstremalnych przypadkach - nad leśnym dołem wypełnionym gaszonym wapnem. My na szczęście dysponujemy skrajnie nieliczną populacją pokrewnych (niedługo mamy trafić do Czerwonej Księgi Naczelnych w kategorii vulnerable), więc problem znamy głównie z opowiadań znajomych, po których szczecina jeży się nam na stopach, tętno przyśpiesza niczym Golf trójka, a adrenalina wycieka mnam strumieniami z oczodołów i z ciemiączka. Z chęcią przytoczyłbym kilka z tych opowieści, zwłaszcza tę o pewnym stryju Antonim, ale po pierwsze ten blog podczytywują również nieletni, a poza tym o dożywotnio osadzonych wypada podobno mówić wyłącznie dobrze.

Wzgląd zdrowotny. Święta - to jak już wspomniałem - orgia obżarstwa, opilstwa i jednocześnie - mniej lub bardziej rozbuchany - festiwal nienawiści do genetycznie zbliżonych osobników. To wszystko nie jest oczywiście obojętne dla naszych organizmów (i tak już wycieńczonych przedświątecznymi obowiązkami, tudzież karcherem). Wzdęcia, zgagi, nadciśnienie, kac, rany cięte, kłute i szarpane, depresja, konwulsje, to tylko nieliczne przykłady tego z czym będziemy się zmagać przez te dwa (z wigilijnym ogonkiem) dni i to bez fachowej pomocy z zewnątrz, gdyż dostanie się na SOR w okresie truchlenia mocy jest równie łatwe, jak nurkowanie w Morzu Martwym w kalesonach ze styropianu.

         I to byłoby na tyle.

         Niezależnie od tego wszystkiego o czym napisałem, życzymy Wam spokojnych, dietetycznych Świąt bez kłótni, gaszonego wapna, obrażeń na ciele i umyśle i przede wszystkim z uśmiechem na twarzy!

PS. Jeżeli ktoś jest ciekaw, jak wygląda nasze życie od tzw. ślepej kuchni zapraszam do bloga Hegemona http://www.swiathegemona.pl/. Nie ograniczajcie się jednak wyłącznie do postu, który Autor, z jakiegoś nieznanego nam powodu, poświęcił Godgie ... przepraszam Gotkiewiczom, ale wgryźcie się w niego soczyście (w blog, a nie w Autora), gdyż naprawdę warto, ponieważ pełen jest niebanalnych, bardzo mądrych i ciekawych tekstów oraz setek profesjonalnych fotografii.

PS.2. Jeżdżenie po gŁosinych lekarzach wymaga czasu, więc wybaczcie niepunktualność w odpowiedziach i w komentarzach.
















wtorek, 11 grudnia 2018

Spacerek w mateczniku bestii

         Dawno, dawno temu, za wysokimi pagórami, cienistymi lasami, ubogimi pod względem klas bonitacyjnych gruntami ornymi i ekstensywnymi użytkami zielonymi, żył-był złośliwy wiewiór o imieniu Barbarek ... tyle tylko, że nie o nim jest ten post, aczkolwiek koszmarny pomiot kolejnych, wrednych pokoleń Barbarka ma się dobrze i choć zdecydowanie zmarniał w kłębie, jak też skurczyły mu się pazury i siekacze, w dalszym ciągu konsekwentnie niszczy wszelkie lęgi ptactwa (i nie tylko) spotykane na swojej, bandyckiej drodze ku utrapieniu miłośników przyrody, do których i ja się nieskromnie i niestety zaliczam, a jakże.
         Tak, czy sia ... ale poczekajcie ... poczekajcie! A dlaczego właściwie miałbym przejść do rzeczy porządku nad tym wszystkim o czym przed chwilą napisałem? Dlaczego mam milczeć? Dlaczego nie mogę ujawnić prawdy, co w oczu źrenic kłuje i szczecinę na przedramionach jeży? Bo co?! Bo ONI, ci pradawni wiewiórowie, tego właśnie chcą?! Niedoczekanie ich (im)! Dlatego niech o tym będzie ten post! Post o  rozsianych po świecie prabastardach Barbarka, ale przede wszystkim o zwierzęcych stereotypach, które tkwią - niczym trutką szczurzą zadane - w naszych mózgach, krwiobiegach i duszach naszych, od czasów pierwszych bajkopisarzy począwszy, albo i wcześniejszych.
         Zacznijmy od tego, co o wiewiórze/wiewiórce myśli i wie przeciętny miłośnik parkowo-leśnych spacerów lub publicznych obnażeń w przemiłych okolicznościach ucywilizowanej przyrody? Otóż - wedle mojej wiedzy - w potocznej wyobraźni miejskiego człowieka, wiewiórka jawi się jako to zwierzątko wyjątkowo sympatyczne, spolegliwe, rudo-ogoniasto-puchate, mieszkające w dziupli kupionej od doktora drzew-dzięcioła, łupiące szyszeczki i efektywnie reagujące na bodźce werbalne, jako to np. "Basia, Basia chodź! Pańcia da orzeszka - lub zdecydowanie rzadziej - Basia, Basia chodź! Pańcia da orzeszek!".
         I tak oto, proszę Państwa, mamy pierwszy, doskonały przykład błędnego postrzegania tzw. miłego zwierzątka, czyli w rzeczywistości - skrajnie niebezpiecznego gryzonia zwanego w kręgach profesjonalistów-dewiantowiórkatorów - Sciurus vulgaris! Otóż wiewiórka, zachowuje się w ten - opisywany powyżej - sposób wyłącznie w parkach wielkich aglomeracji miejskich czyli np. w New York City, Ostroleka City, Paryż City, London City, Coś Tam City i - oczywiście - w zieleniach stolicy województwa mazowieckiego (przepraszam, ale nazwa tego miasta wyleciała mi akurat z pamięci).
         Nasze naukowe obserwacje, prowadzone od lat na Warmii, dowodzą jednak, że S. vulgaris w warunkach ekstremalnie naturalnych (czyli kolokwialnie kwestię ujmując: dzikich, bezkompromisowych, bezlitosnych, nie znających przebaczenia), to zupełnie inne zwierzę. Żyjący poza parkami i skwerami wiewiór, to bestya ukryta niecnie w skórze niewinnego pluszyaka. To łajno szatana i kły Jotunów w jednym. To szaleństwo zabijania i trudno zmywalne plamy jasnej, tętniczej krwi na grabu liści mandarynkach. To jelit girlandy, litry żółci, to lasu przerażenie i cisza tamże śmiertelna.
         Pamiętaj o tym Czytelniku Miły! Pamiętaj o tym, zwłaszcza gdy ogarnie Cię nierozsądna i sromotna ochota, by ruszyć nagle i samotnie w - nieznane Ci - leśne ostępy w pościgu za dorodnym borowikiem, smukłą kanią i swawolnym kozakiem. Pamiętaj, że gdy schylasz się, by podjąć kurki kapelutek, gdy Twoje palce ślizgają się zmysłowo po twarzy maślaczka, gdy uśmiechasz do wrzosu kwiatu, gdy ... czyjeś OCZY obserwują Cię bacznie z drzew koron wyniosłych. I wiedz Zacny Runa Zbieraczu, że gdy zapuścisz się zbyt daleko w boru mrok, nie będzie już dla Ciebie ratunku ... nikt Cię nie usłyszy, nikt na pomoc nie ruszy, truchła nie znajdzie, świeżej juchy nie wywęszy ... nikt ... uwierz mi, że nikt, poza ... wiewiórem!

PS. Przeglądając internet w poszukiwaniu informacji na temat wiewiórek najczęściej znajdujemy coś takiego: https://www.youtube.com/watch?v=-ZnFPn3YUfU. Film jest oczywiście poprawnym pod względem merytorycznym (zwłaszcza w kontekście behawioru oraz interakcji z innymi gatunkami, zwłaszcza Lepus organoenus), ale specjaliści natychmiast zauważą, że brak w nim tego czegoś, co możemy zobaczyć chociażby tu: https://www.youtube.com/watch?v=eqSVHRT6FOQ. Jak zapewne wiecie, daleki jestem od wszelakich teorii spiskowych, ale ... odnoszę nieodparte wrażenie, że COŚ bardzo dba o to, by niektóre fakty tyczące wiewiór`ów nigdy nie ujrzały światła dziennego.



















środa, 28 listopada 2018

Nie chce mi się, czyli opowieści o lenistwie ciąg dalszy


        Opowieści o lenistwie ciąg dalszy, gdyż za oknem, to co za oknem (czyli nieciekawie), roboty huk, więc tym razem wczesnojesienna szuflada (za tydzień, za dwa i pewnie za trzy - tudzież!). Oczywiście mógłbym gdzieś tam pojechać, poleźć, popełznąć, podczołgać się, ale fotografia (zwłaszcza przyrodnicza), to w końcu malowanie światła brzasku-świtu porankiem, a nie mycie podłogi w przyszkolnej stołówce szaroburą szmatą na końcu drewnianej szczoty. Jeżeli dodamy do tego, wspomnianą w poprzednim poście, deprechę sezonowo-zimową, to w rezultacie otrzymamy mało ciekawą i absolutnie niewybuchową mieszankę, która powoduje, że w łikendowe poranki śpię, niczym ten borsuk-śmierdziel1 zimą i ciągle mi mało tego wylegiwania się w ciepłych piernatach. Mało (nomen omen) tego, nic mi się nie chce! Kompletnie! Gdy wskażesz mi, Szanowny Czytelniku tego bloga, miejsce bytowania wilka, rybołowa lub drapieżnej bogatki, to wiedz, że - nawet, gdy nie będę hibernował - nie ruszę tyłka, maskałatu nie założę, aparatu i monopodu w dłoń nie chwycę, w świat Pani Przyrody śmiało i radośnie nie ruszę! Czuję się trochę, jak ten prakomar w żywicę bursztynu oblekły, jak ten kamień przydrożny przez psy wiejskie obsikany wielokrotnie, jak ten Bartek dąb, co to w większości jest z cementu Tak właśnie się teraz czuję.
         Gotować też mi się nie chce, a przecież gotowanie, to moja pasja i konik polski lub polny, a czasem - choć z rzadka - i arabskiego autoramentu. gŁosiowi coś tam jeszcze i upichcę, ale sam dla siebie? O, to już nie! Ot gotowych flaków nakupię, co to więcej chemii mają, niż program nauczania w liceum. Chleba razowego podjem cichcem (bo mleka, choć lubiłem, to już nie bardzo, gdyż laktoza nie dla mnie jest jednak), albo grochówki sieciowej z takiej sprytnej torebeczki pochłepcę, która nawet zła nie jest (zupa, a nie torebeczka), zwłaszcza, gdy się kiełbasy zacnej się dokroi i dorzuci, gdyż w mięso okrutnie oszczędna jest (zupa, a nie torebeczka, choć to w sumie to samo). Pierogów w sklepie sobie nakupię, ale żeby szalotki-cebulki podsmażyć, to już nie ... bo mi się nie chce. Kaszy urozmaiconej dodatkami rozmaitymi i ponoć zdrowymi nagotuję, ale co to za gotowanie, gdy wystarczy torebkę do wrzątku wrzucić i nie zasnąć w trakcie?
         Czytać też mi się nie chce. Czytam tylko to, co w pracy potrzebne i trochę gazet sieciowych-internetowych, żeby - jakby tak na przykład wojna nagle wybuchła ze światem całym - wiedzieć kiedy uciekać, gdyż walczyć za wolność moją i Waszą by mi się nie chciało. Książki kucharskie, przyrodnicze i historyczne przeglądam, ale nie czytam dokładnie, czyli po literce każdej. Nie chce mi się po prostu.
         Miałem w piątek, co to czarnym był, garderobę uzupełnić, gdyż nędzny jestem bardzo pod tym względem okrutnie (pomijając łachy do lasów, trwałych użytków zielonych i mokradeł, gdyż w tej materii w szafie bogactwo, niezmierzone okiem ludzkim, posiadam), ale gdy pomyślałem, że muszę wbić się, na podobieństwo taranu, w ten tłum oszalały, to drugą myślą było, że mi się nie chce i najwyżej coś po bracie Michale (albo jakoś tak) podonaszam.
         Samochodem jeździć też mi się nie chce. Ropy trzeba ponalewać, biegi zmieniać, uważnym być, żeby dziecka 500+, albo staruszki-kombatantki spod Sommy lub Gniłej Lipy nie przejechać. Masakra, jak mawia moja gŁośka! To już lepiej piechotą chodzić do czasu, gdy dzieci dorosną, a kombatantki zdziecinnieją
         Do lokali rozrywkowych nie chce mi się chadzać, by piwa i wódek czystych tudzież gatunkowych z przyjaciółmi i utajnionymi wrogami popić! Przecież to trzeba by się jakoś ubrać elegancko (patrz: czarny piątek!), wyjść z domu, wejść do pabu, zamówić śmiało alkohol, wypić jego (Podlasie rules!), porozmawiać, pośmiać się beztrosko ... a w rzyci tam (wiem Ojcze, wiem i pamiętam)! Nie chce mi się! I już!
         Bloga - w końcu - też nie chce mi się już prowadzić. Przecież te fotki trzeba popstrykać, jakoś obrobić, tekst napisać, na komentarze Wasze odpowiedzieć. Roboty, jak w młynie, albo i lepiej, a mi się nie chce! Nic mi się nie chce!     
       PS. Fotki takie se (czyli jednak szmata buro-szara), ale co zrobić, jak nie chce mi się?!
       PS.2. Przepraszam, ale jest już późno, więc odpowiedzi na komentarze i komentarze, jak zwykle, czyli jutro.























_____________________________
Brillat-Savarin A. 1977. Fizjologia smaku albo medytacje o gastronomii doskonałej, PIW, ss. 256

PS. Zapowiedź którejś z kolejnych szuflad. Albo i nie.