O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 29 czerwca 2015

O drapolach.


Tym razem porcja fotek ze skrzydlatymi drapieżnikami. Większość ma charakter dokumentacyjny, a to z kilku powodów. Po pierwsze nie fotografowałem szponiastych przy gniazdach, bo to mało legalne. Po drugie nie fotografowałem ich z czatowni, bo na to przyjdzie czas zimą. Pozostawał mi zatem tylko podchód/podjazd, a to proste niestety nie jest (dwie pierwsze metody zresztą, też nie). Zwrot „sokoli wzrok” nie wziął się przecież z niczego. Kogo, jak kogo, ale ptaki, zwłaszcza drapieżne, Natura wyposażyła we wszystkie niemal atrybuty, niezbędne do stania się mordercą idealnym, w tym w nadwzrok. 

Jeżeli przyjrzymy się ptakom drapieżnym, zauważymy, że w odróżnieniu od np. wróbla jego oczy są nieco bardziej przesunięte do przodu. Co to daje? Ano dosyć dużo. Wspomniany wróbel widzi monokularnie, czyli każdym okiem coś innego. Tymczasem taki np. sokół wędrowny potrafi patrzeć binokularnie czyli stereoskopowo, czyli mniej więcej, tak jak my. Ta umiejętność pozwala mu m.in. na precyzyjne obliczenie odległości od ofiary i takiż atak.

Kolejną, ważną cechą ptaków drapieżnych jest budowa ich oka. Konstrukcyjnie przypomina ono teleobiektyw z uwagi na dużą odległość soczewki od siatkówki. Oczy sokoła wędrownego powiększają obraz 6-krotnie, co odpowiada mniej więcej obiektywowi o ogniskowej 300 mm. Nie jest to może jakieś supertele, ale wystarczy, by w chwili rozpoczęcia ataku na np. gołębia grzywacza, przynajmniej przez chwilę, pozostawał poza zasięgiem jego wzroku.

Albo sępy. Kiedyś zastanawiałem się, jak to się dzieje, że chwilę po skutecznym ataku lwa, wokół niego i jego ofiary, wykwita wianuszek zachwyconych takim obrotem sprawy, padlinożerców. Otóż pomijając fakt, że urocze te stworzenia śledzą czasem naziemne drapieżniki, źródłem ich sukcesu jest właśnie ponadnormatywny wzrok. Ptaki te krążąc na pułapie nawet kilku tysięcy metrów, nie tylko ogarniają nim olbrzymią przestrzeń, ale na dodatek doskonale potrafią odróżnić przepyszne ścierwo, zabitego przed tygodniem, guźca od porzuconego przez Tuaregów gumowca (o ile oczywiście ci dumni synowie pustyni chadzają w gumowcach).

Takie przykłady można mnożyć prawie w nieskończoność. Zasadne zatem jest pytanie, co ma zrobić nieszczęsny fotoamator, żeby mimo wszystko trzaskać portrety szponiastych, bez konieczności wspinania się na drzewa lub wielogodzinnego czatowania w budach? No cóż. Może liczyć na tzw. fart lub spróbować pokonać ptaka jego własną bronią, czyli użyć lepszego teleobiektywu. Problem jednak w tym, że cwany drapol ma sprzęt za darmo, a my musimy za niego słono zapłacić.
















czwartek, 25 czerwca 2015

Taka, wredna mgła.


Wspominałem już o tym, że świt z roku na rok staje się coraz krótszy, pozostawiając coraz mniej czasu na fotografowanie. Bywa jednak i tak, że świtu nie ma w ogóle. Tak było i tym razem. Nie było brzasku i nie było świtu, bo była mgła. W Dolinie Biebrzy taki poranek to specyficzny spektakl dźwiękowy urozmaicony niespodziankami, które ukazują się wraz z unoszeniem się ponad rozległości torfowisk, przesiąkniętej różową poświatą, mgielnej cukrowej waty.

Ok., kończę ponieważ podejrzewam, że od czytania powyższego, zaczęły Was boleć zęby. Prawda jest taka, że mgła bywa fajna, ale ta akurat, taka nie była. W dniu, w którym powstały te zdjęcia była bardziej upierd …., tzn. wredną przeszkodą, niż jakimś tam spektaklem. O czwartej rano była tylko wilgoć, zimno i stado krów, które wylizały samochód, podeptały wodery, rozszarpały worek ze śmieciami i rozniosły je po całym Białym Grądzie. Zdjęć robić się nie dało, bo światła było tyle, co na lekarstwo. Trzeba było czekać godzinę, żeby cała ta cholerna zawiesina podniosła się na tyle, że można było dostrzec własne buty. Na szczęście, po kolejnej godzinie, zrobiło się jako tako i wtedy z krzaków wylazły żurawie i boćki widoczne na zdjęciach.

Kiedy wreszcie paskudne resztki szarych kłaków zniknęły definitywnie, można było ruszyć na zdjęcia, z których i tak nic nie wyszło, bo żurawie odleciały, boćki i krowy odeszły (śmieci oczywiście nie posprzątawszy), a nic innego się nie pojawiło.

Wiem, że po przeczytaniu powyższego, można odnieść wrażenie, że znowu tylko marudzę i narzekam. Nic bardziej mylnego! Może i poranek był lekko parszywieńki, ale w myśl powiedzenia - że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – popołudnie i wieczór, już niekoniecznie. A wszystko to za sprawą mojego ulubionego, ekskluzywnego klubu pod sklepem, ogniska, kiełbasy z radziłowskiego Lewiatana i takich tam :).
 




 





A to taki, warmiński dodatek :)

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Do widzenia się z lasem.


         Skończył się weekend, więc czas na opuszczenie lasu. Choć nie jest to mój ulubiony ekosystem, tych kilka, spędzonych w nim godzin, było miłym urozmaiceniem łąkowych i torfowiskowych-bagiennych łazęg. Las, a przynajmniej ten, po którym się poruszaliśmy, to wyjątkowo komfortowe studio fotograficzne. Wszystkie zdjęcia, które zamieściłem w tym, oraz dwóch ostatnich postach, zrobiłem bez konieczności zanurzania się w chaszczach. Tak naprawdę wystarczyło połazić trzy dni po tych samych leśnych drogach, pozaglądać na przylegające do nich polanki i ... tyle.
         Zachęcam wszystkich do zanurzenia się w warmińskie lasy. Wybierzcie się tam późnym popołudniem, bądźcie cicho, a być może zwierzyna sama wyjdzie Wam naprzeciw.

PS. Jelenie i dziki to bardzo wdzięczne obiekty do fotografowania. Jest jednak coś co, podobnie jak one, kryje się w lasach, ale jest zdecydowanie rzadsze (niestety nie chodzi mi o wilka). Ale o tym, w którymś z kolejnych postów.













Czasem trzeba deszczu, by zdjęcia były inne :)



A czasem - uważnie patrzeć.



Zwierzaki były fajne, ale czas po burzy - też!





I wreszcie mgła, jak z filmu Carpentera:)

sobota, 20 czerwca 2015

NS vs. F


Jest weekend, jest pogoda (bo zawsze jakaś tam jest), jest potrzeba pohasania i jest chęć przewietrzenia płuc świeżutkim papierosowym dymem wymieszanym z zatęchłymi zapachami sosen i innego, leśnego zielska. Wszystko to jest, ale spacer nie wychodzi. Dlaczego? Ano dlatego, że człowiek kiedyś tam popadł w chorobę zwaną fotografią przyrodniczą. Zacznijmy od tego, że normalny spacerowicz (NS) idąc do lasu zabiera ze sobą tylko niezbędne rzeczy, fotografujący (F), również te zbędne. W efekcie po godzinie NS wygląda tak, jak po dobie aktywnie spędzonej w SPA, natomiast F, jak po dobie aktywnie spędzonej w kamieniołomie. NS idzie sobie sprężystym krokiem leśną ścieżką, podziwiając kipiącą wokół niego bioróżnorodność, F, pełznie w przykucu, przepatrując okolicę jak pies poszukujący postrzałka. NS co i rusz pokazuje i opowiada swoim towarzyszom, a to o leśnych dzwonkach, a to o uwodzących się wśród igliwia ptakach, F zachowuje się jak domorosły snajper, posługując się całym system mniej lub bardziej dziwnych gestów i chrząknięć, których co prawda i tak nikt nie rozumie, ale które wszystkich wprowadzają w stan permanentnego zażenowania. NS, spotykając na szlaku innego spacerowicza, pozdrowi go dobrym słowem, po czym ruszy w dalszą drogę, F, zamęczy nieszczęśnika, usiłując wyrwać mu informacje, co widział, gdzie widział, ile widział i w ogóle, dlaczego łazi po lesie i płoszy? NS, spotykając jakieś zwierzę, obserwuje je spokojnie, po czym kontynuuje wędrówkę. F, w identycznej sytuacji, zaczyna zachowywać się tak, jakby od zrobienia zwierzakowi zdjęcia, zależało rozwiązanie problemu głodu na świecie, a przynajmniej w Bieszczadach.

Koniec końców, NS wraca do domu wypoczęty, zrelaksowany i pełen przyrodniczych wrażeń. F wraca do domu z poczuciem niedosytu, wyczerpany fizycznie, zarażony boreliozą, sfrustrowany, z nowym zestawem nerwowych tików i postanowieniem przeprowadzenia gruntownej reformy w, i tak już skomplikowanym, systemie gestów i chrząknięć.

I tyle, jak to się ładnie mówi, w temacie leśnego spaceru. Pozdrawiam serdecznie, Wasz F.