O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

niedziela, 31 lipca 2016

Dziś, czy pojutrze?



Jest takie powiedzenie, „co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze, a będziesz miał dwa dni wolnego”. Nie mam pojęcia, kto jest autorem tej zacnej i ponadczasowej recepty na życie, ale wiem, że sprawdza się ona wszędzie, tylko nie w przypadku fotografii przyrodniczo-krajobrazowej.
Jakiś czas temu rozmawiałem ze znajomym o Wołkowie, dzięki któremu możemy zobaczyć dawne, nieistniejące już Podlasie. To samo dotyczy uwiecznianej przez Andrzeja „Szczurka” Waszczuka, starej, warmińskiej architektury, czy żurawi na noclegowiskach, których zdjęcia powstały wyłącznie dzięki uporowi gŁosiowi. Dziś nie ma już na Podlasiu stogów i furmanek, warmińskie budowle walą się lub są rozbierane przez właścicieli, a z żurawiami też może być różnie.
Dlaczego o tym piszę i dlaczego, moim zdaniem, jest to tak ważne? Przede wszystkim dlatego, że sam wielokrotnie przegapiałem coś, co mogłem sfotografować, ale tego nie zrobiłem. Nie dlatego, że chciałem mieć dwa dni wolnego, bo fotografia przyrodnicza, to w końcu nie praca w kamieniołomie, ale dlatego, że byłem pewien, że zrobię to później. Tyle tylko, że „później” nie było już w co wycelować obiektywu. Tak było w przypadku żołn, lisów, żubrów i paru innych gatunków.
Najlepszym jednak przykładem są poniższe, pochodzące z 2012 r., dokfotki rybołowa. Drapieżnik pojawiał się wtedy na rozlewisku regularnie, ale bardziej interesowały mnie czaple białe, kszyki, rycyki itp. Rybołowem postanowiłem zając się w drugiej kolejności, gdy lepiej poznam otoczenie, zdobędę jakieś doświadczenie i wymyślę, jak się do niego dobrać. W międzyczasie ktoś jednak wpadł na dziwaczny pomysł wybudowania na rozlewisku sztucznej wyspy dla rybitw. W tym celu spuszczono całą wodę i odłowiono większość ryb. Potem woda wróciła, ale rybołów, co zrozumiałe, już nie.
Od tamtego czasu w dalszym ciągu stosuję się do opisanej na wstępie zasady, ale w nieco zmodyfikowanej wersji: „co masz zrobić dzisiaj, zrób dzisiaj, a jutro i pojutrze poszukaj czegoś nowego”.









Poniższy bielik, to również zmarnowany temat, ale w odróżnieniu od rybołowów, jeszcze do naprawienia.


niedziela, 24 lipca 2016

Chupacabra, albo ...


Kiedyś już pisałem o nowych gatunkach zasiedlających Polskę. Temat to o tyleż ciekawy, co kontrowersyjny. Dlaczego? Ano dlatego, że 95% obserwacji nowych gatunków, to w 95% zmyłki. Doświadczyłem tego osobiście przy okazji pierwszych, krajowych doniesień na temat szakala złocistego. Któregoś dnia zadzwonił do mnie mój przyjaciel (zajmujący się zawodowo biologią zwierzyny) z informacją, że przesłano mu do weryfikacji zdjęcie złocistego z Warmii. Niecierpliwie otworzyliśmy pocztę i … obejrzeliśmy sobie elegancką fotografię lisa, tak doskonale zdjętego, że spokojnie mógłby ilustrować hasło „Lis” w Wikipedii!
Ostatnio (choć sam „artykuł” już niusem nie jest) przeczytałem o tajemniczym stworzeniu mordującym zwierzęta domowe, gdzieś hen pod Sochaczewem. Mordującym!? Krew wypijającym! I to hurtowo, gdyż poszło jej (tej krwi) całych 30 litrów za jednym podejściem! Oczywiście natychmiast uaktywnili się autorzy pisujący do portali spod znaku złotych pociągów, Atlantydy i Podlasianek rodzących dzieci-borsuki i oznajmili, że to nic innego, jak tylko Chupacabra! Potwierdzeniem obecności tej południowoamerykańskiej bestii, miały być wyraźne zdjęcia pokaleczonych, świńskich zwłok i niewyraźne (swoją drogą dlaczego fotki potworów są zawsze tak dramatycznie nieostre?) jakiegoś … psa. Wychudzonego i wyłysiałego, ale jednak psa!
Czytając to pomyśleliście zapewne, że to głupawa historyjka niewarta wzmianki, tak jak rewelacje o pumach i innych lwach widywanych na polskiej ziemi. I zapewne przyznałbym Wam rację, gdyby nie fakt, że takie historyjki stają się kanwą niezwykle poważnych dyskusji na takiż forach przyrodniczych. I właśnie rzeczona Chupacabra stała się przyczynkiem do gorącej wymiany zdań wśród internautów-przyrodników. Oczywiście wszyscy zgodzili się, że żadne tego rodzaju stwory nie istnieją, jednak część dyskutantów była zdania, że sochaczewski Armagedon należy potraktować poważnie i najprawdopodobniej jest to sprawka pewnego stworzenia, które …  również nie występuje w Polsce. Zdaniem zwolenników tej teorii przemawiają za nią następujące argumenty:
1.    zwierz ten istnieje naprawdę, a pozostawione ślady zbrodni są bardzo charakterystyczne,
2.     podobno kiedyś żył na obszarze dzisiejszej Polski,
3.     aktualnie występuje relatywnie blisko,
4.     słynie z siły i apetytu.
5.    klimat i środowisko w niektórych częściach kraju przypominają te, w których czuje się najlepiej.
Przeciwnicy wytoczyli równie mocne działa i przypomnieli, że:
Ad.1. istnieje, tak jak cała masa innych zwierząt, których w Polsce
         nie stwierdzono, a co do śladów, to pasują również do innych gatunków,
Ad.2. to akurat jest dyskusyjne,
Ad.3. relatywnie blisko, ale ciągle trochę za daleko,
Ad.4. no fakt, słynie,
Ad.5. przypominają, ale nie są optymalne.
I bądź tu człowieku mądry. Oczywiście ja również w żadne Chupacabry nie wierzę (za dnia!), ale w to, że na terenie Polski nagle pojawił się ten drugi gatunek, też jakoś nie. Faktem jest jednak, że coś wyssało te biedne zwierzaki i raczej nie byli to, prący na szkło, Sochaczewianie.
PS. Piskorze rozpoznaliście bez trudu, więc teraz zmierzcie się z tym tajemniczym stworem. Myślę, że to będzie dużo łatwiejsze zadanie. Zdjęć nie podpisuję, gdyż wiem, że wiecie.

PS. Zapraszam na naszą wspólną z gŁosiem wystawę w piątek dwudziestego dziewiątego lipca w Galerii Sowa o godzinie dziewiętnastej.











Poniżej próbka tego, jak wygląda większość zdjęć przyniesionych z terenu:)


wtorek, 19 lipca 2016

Migawki z terenu XIX.


Kolejny mix, niepokazywanych dotąd, zdjęć z naszych wyjść w teren. Co prawda w tym miejscu miały być zdjęcia najpiękniejszych polskich ptaków, czyli żołn, ale ich nie ma i nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek będą. Oczywiście nie dlatego, że ten temat nagle przestał nas interesować, ale dlatego, że jedyna znana nam kolonia tych ptaków na północnym wschodzie kraju, praktycznie przestała już istnieć.
O podlaskich żołnach dowiedzieliśmy się przed dwoma laty (choć kolonia jest nieco starsza), gdy na FB zaczęły pojawiać się pierwsze zdjęcia, a właściwie dziesiątki zdjęć wrzucanych przez … chyba wszystkich. Naturalnie mógłbym teraz napisać, że akurat my nie chcieliśmy tam jechać, bo postanowiliśmy poczekać, aż liczebność ptaków w kolonii osiągnie stabilny poziom, ale nie będę się wygłupiał i udawał ultraekologa. Prawda jest taka, że w dwa lata temu nie pojechaliśmy, gdyż za bardzo nie wiedzieliśmy, gdzie szukać ptaków, a w ubiegłym roku zajęliśmy się czymś innym i, gdy przypomnieliśmy sobie o żołnach, było już za późno.
Dlatego właśnie ten rok miał być wreszcie żołnowy. Pierwszy raz zajrzeliśmy do tych ptaków w pierwszej połowie czerwca. Nie mieliśmy zamiaru fotografować, gdyż nie było na to czasu. Korzystając jednak z pobytu na Podlasiu, chcieliśmy przynajmniej przyjrzeć się temu miejscu. Kolonia zlokalizowana w czynnej (niestety) żwirowni wyglądała zachęcająco, więc postanowiliśmy, że wrócimy tam w fazie karmienia, a więc w okresie, gdy ryzyko porzucenia lęgów jest najmniejsze.
Po powrocie do Olsztyna, co jakiś czas, próbowaliśmy dowiadywać się, co słychać w kolonii, choć nie było to takie proste. Informacje były, albo bardzo skąpe, albo nie było ich wcale, gdyż nasz najlepszy informator (jeszcze raz dzięki Michale!) był w tym czasie mocno zajęty. Wreszcie nadszedł czas, gdy musieliśmy podjąć ostateczną decyzje - jedziemy, albo dajemy sobie spokój.  Ponieważ jednak na Podlasie jest kawał drogi, a oprócz żołn na nic innego nie liczyliśmy z powodu suszy, postanowiliśmy jeszcze raz podpytać miejscowych fotografów. Odpowiedziało nam dwoje z nich i niestety okazało się, że jest bardzo źle. Jeszcze w ubiegłym roku kolonia składała się z 11 par, a w tym tylko z dwóch, z których ostatecznie została jedna!  
Dlaczego tak się stało? Przede wszystkim, jak już wspomniałem, żołny założyły kolonię w czynnej żwirowni. W ten sposób w 2012 r. i niestety również w tym, koparki zniszczyły część, wykopanych przez ptaki, nor. Drugi powód zniknięcia kolonii (w przyszłym roku żołn w tym miejscu raczej już nie będzie), to ... fotografowie. Ptaki założyły gniazda tuż przy szutrowej drodze, więc dostęp do nich był wyjątkowo łatwy i niestety korzystało z tego bardzo dużo osób. 
I tu właśnie dochodzę do sedna tego postu. Z roku na rok przybywa fotografujących przyrodę. I bardzo dobrze, bo to fajne hobby lub wręcz sposób na życie. Tyle tylko, że czasem w pogoni za wymarzonym ujęciem zapominamy o tym, że łąka, las, czy nawet taka żwirownia, to nie ogród zoologiczny. W dzisiejszych czasach dzikie zwierzęta są co prawda bardziej przyzwyczajone do naszej obecności, niż to miało miejsce przed wiekami, nie oznacza to jednak, że zatraciły swoją dzikość, a wraz z nią strach przed człowiekiem. Dlatego prawie zawsze, gdy poczują się zagrożone - odchodzą i w wielu wypadkach nigdy nie wracają. Warto o tym pamiętać, gdy na blogach, forach itp. odsądzamy od czci i wiary innych, w tym zwłaszcza myśliwych. Bo akurat tych ostatnich w żwirowni nikt jakoś nie spotykał, a żołny mimo to zniknęły.
PS. Żeby było jasne. Nie mam zamiaru rzucać żadnymi kamieniami, a już na pewno nie pierwszy.















czwartek, 14 lipca 2016

Entek.


Poniżej znajduje się kilka fotek przedstawiających ptaki i ssaki. To jednak tylko statyści, gdyż tak naprawdę w tym poście chodzi wyłącznie o jedno zwierzę.
W tekście o kuliku wielkim wspomniałem, że figuruje on w Polskiej Czerwonej Księdze Zwierząt jako VU, czyli jest gatunkiem wysokiego ryzyka. Bohater tego postu klasyfikowany jest oczko niżej, czyli w kategorii NT (gatunki niższego ryzyka, ale bliskie zagrożenie). Zapewne wzruszacie teraz ramionami i pomyślicie sobie, że jutro weekend, a ja Wam głowę zawracam jakimś marnym Entkiem. Tylko co powiecie na to, że do tej samej kategorii należą również wilk, niedźwiedź, ryś, puchacz i tchórz stepowy? No właśnie. Tyle, że tymi ostatnimi przejmują się wszyscy, a tego Entka wszyscy mają w głębokim poważaniu (oczywiście mam na myśli tylko tych nielicznych, którzy w ogóle wiedzą, że taki zwierz istnieje!). Sami przecież - o ile śledzicie media - widzicie to samo, co ja! Gdzieś postrzelono wilka i wszystkie gazety, stacje i portale natychmiast wrzucają to na pierwszą stronę! Leśnicy znajdują niedźwiadka-sierotkę pod Cisną i już mkną tam wozy transmisyjne (a za nimi właściciele loterii nieposiadający maszyn losujących). Wystarczy, że gdzieś pojawi się puchacz i natychmiast jego stanowisko lęgowe ochrania się, jak nie przymierzając, stadion narodowy!
A Entek?! Czy ktoś przejmuje się faktem, że Entek oraz jego bracia i siostry są w odwrocie? Że jeszcze w połowie XX w., występował powszechnie, a teraz znalazł się na ekologicznej równi pochyłej? Że w czasach świetności dostarczał nie tylko białka, ale również ... światła (wysuszony  palił się – brzmi to nieco makabrycznie - lepiej od wosku)? Mało tego! Entek oprócz dożywiania i doświetlania, służył również jako naturalny barometr, gdyż w czytelny sposób, reaguje na zmiany ciśnienia atmosferycznego. Taki sobie multiEntek.
Potem zaszły zmiany w środowisku i mimo, że to twardziel nad twardziele, Entek zaczął powoli opuszczać swoje domostwa. Nie jest oczywiście tak, że z Entkiem jest bardzo bardzo źle, ale przypominam, że to samo mówiono kiedyś w przypadku gatunków, których  w Polsce już nie ma.
Dlatego proszę! Jeżeli kiedykolwiek natkniecie się na Entka lub kogoś z jego rodziny, zostawcie ich w spokoju. Niech sobie żyją szczęśliwie i powiększają swoją liczebność.
Ponieważ wiem, że nie każdy przykłada wagę do tzw. ekologii (cokolwiek by to miało znaczyć), mam jeszcze argument postapokaliptyczny. Codziennie dowiadujemy się o tym, że świat stoi na krawędzi i nikt nie wie, jak to się wszystko skończy. Może zatem warto pomyśleć zawczasu o tym, że gdy już zejdziemy do jaskiń, przyda nam się taki pożywny świeco-barometr.

PS. Jeżeli jesteście ciekawi, jak naprawdę nazywa się Entek, zajrzyjcie pod ostatnie zdjęcie.


Dwa pokolenia dzików



Kszyk w deszczu.


Takiż piskliwiec.


Kormoran.


Żurawie.


A teraz już do końca czapla biała.




Entek, to ... oczywiście Entoni. No dobrze, to głupi żart, ale i tak proponuję, żebyście sami odgadli, kim jest bohater tego postu (podpowiedź na jednym ze zdjęć).

niedziela, 10 lipca 2016

Post o przyrodniczej doskonałości.


Na pewno wielokrotnie zastanawialiście się, jak wygląda nasze fotografowanie? Jak udaje się nam podejść do zwierząt, żeby ich nie spłoszyć i zrobić w miarę przyzwoite zdjęcia? Jak przeżywamy w lesie kilka godzin, by następnie cało i zdrowo (zwłaszcza na umyśle) wrócić do domu?
Wiem, że nie daje to Wam to spokoju i stąd ten post.
Co prawda, kiedyś tam przysięgaliśmy, że nikomu nie zdradzimy tajemnic, które przekazano nam w podlaskich klasztorach o zaostrzonej, fotograficznej regule, ale co tam. Najwyżej przeczytacie o nas w Gazecie Współczesnej, a dokładnie w jej cowieczornym dodatku pt. „Zbyt późno wyłowieni z rzeki”.
Zanim zacznę, chciałbym jednak ostrzec, że nigdy nie osiągniecie tego, czego codziennie dokonujemy my! Ale nie zrażajcie się! My nie jesteśmy statystyczni! My jesteśmy ultranaddoskonałą kompilacją genów, kilkusetletniej wiedzy i surowego, podlaskiego wychowania!
Ale do rzeczy, czyli jak to robimy. Cz. I.: "Dwoje na sam z przyrodą".
Kamuflaż. My opanowaliśmy go do takiej perfekcji, że ostatni raz widziałem gŁosia jakieś pół roku temu, a Ona widziała mnie tylko raz w życiu, choć mieszkamy w M3! Wy oczywiście nigdy nie opanujecie takiej sztuki (ale przynajmniej macie do kogo w domu usta otworzyć!). Naturalnie istnieje cały szereg prymitywnych maskowań, dostępnych dla amatorów (pisałem o tym, w którymś z poprzednich postów) i właśnie na tym radziłbym się skupić.
Ciche poruszanie w terenie. Tego nauczyć się nie da. Można co prawda po latach ćwiczeń (lub nabyciu specjalistycznego obuwia, które lada chwila będzie dostępne na naszej stronie: www.fotohistorie.pl) podejść takiego np. zająca, ale w 9 na 10 przypadków, szarak musi być martwy. Ja osobiście, ciche podchodzenie odziedziczyłem po -  niezwykle utalentowanych w tej materii - przodkach. Pochwalę się, że mój pradziad służąc na łodzi podwodnej, zwykł był stepować na podłożu z folii bąbelkowej i to w chwili namierzania jego okrętu przez alianc …, przez wrogie sonary i … jakoś tę wojnę przeżył! PS. Próbkę naszych, ponadprzeciętnych umiejętności, najlepiej ilustruje ostatnie zdjęcie. Te wyjątkowo płochliwe świerki, podeszliśmy bez większych problemów na, niemalże, 20 metrów!
Czytanie tropów. To bardzo ważna kwestia, zwłaszcza jeżeli planujemy podchód zwierzyny. W wydaniu amatorskim, wystarczy popatrzeć na mokry piach lub śnieg i już wiadomo, czy coś przechodziło w tym miejscu. My jednak umiemy znacznie więcej. Wystarczy wspomnieć, że bez trudu namierzamy ślady motyli (głównie po smugach kondensacyjnych), a ostatnio (wiwatom nad-, pod- i wleśniczych nie było końca) otropiliśmy byka, którego w 1934 r. w Puszczy Białowieskiej prawie upolował minister Beck!
Wabienie. To wyjątkowo trudna sztuka, wymagająca wieloletniej praktyki. Ja jednak opanowałem ją w ciągu tygodnia, dzięki „nowatorskiej metodzie nauki wabienia, podczas kilku drzemek”. Efekty? Wykosztowałem się trochę na fikuśną muszlę, ale jestem wreszcie wyspany, zwabiam byki pod dom (więc mogę fotografować z balkonu), a przy okazji (kupiłem zestaw z dodatkami) mówię po łotewsku z, lekko wyczuwalnym, obcym akcentem. Poza tym, gdyby mnie tylko było stać, perfekcyjnie przyrządzałbym japońską koninę. Ale mnie nie stać!
P.S. Poniższe dokfotki to coś, co udało się nam wyłuskać podczas ostatnich spacerów po warmińskich lasach.