O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

czwartek, 21 czerwca 2018

Jak ta małpa.


Nie jestem hipsterem, a zatem nie muszę ukrywać przed światem, że posiadam telewizor. Mało tego! Oprócz tego, że go mam, to na dodatek używam go zgodnie z jego przeznaczeniem, czyli – tak jest - oglądam telewizję. Faktem jest jednak, że moje oglądanie sprowadza się prawie wyłącznie do programów przyrodniczych, historycznych oraz – rzecz jasna – kulinarnych, choć od czasu do czasu nie pogardzę - jak mawiają kandydatki do bycia Miss - dobrym filmem lub meczem. Tak na marginesie, oglądałbym zapewne więcej, ale moje próby zhackowania pewnych kanałów za pomocą Excela (oraz młotka i drutu) spełzły jak na razie na niczym. Przejdźmy jednak do sedna tego postu.
Ostatnio obejrzałem dokument traktujący o faunie Ameryki Pd. Większość scen nakręcono w deszczowych lasach, gdzie m.in. żyją kapucynki (to te od Pippi Langszturng). Owe małpki są teoretycznie wegankami, ale – gdy nikt nie patrzy, to jak to weganie - nie pogardzą i mięsem, czyli w tym, konkretnym przypadku, czymś na kształt naszej szczeżui. Kłopot jednak w tym, że rzeczonego małża trzeba jakoś wydostać z opakowania. Okazuje się jednak, że cwane małpy radzą sobie z tym doskonale. Tak - swoją drogą - na tym chyba właśnie polega potęga ewolucji. W jakiejś zapadłej, amazońskiej dziurze mieszka sobie rodzina małpek, które mają przeogromną ochotę na zapuszkowaną naturalnie mięczaczynę, a że nie mają pomysłu, jak dostać się do smakołyku, wtranżalają kłącza, owoce, latte, tofu, sojowe burgery i są nieszczęśliwe. Mijają lata i pewnej parnej, południowo amerykańskiej nocy jakiś kumaty kapucynek doznaje olśnienia i już wie, że trzeba po prostu walić biednym stworkiem w solidny konarek, dzięki czemu ów stworek poluźni nieco zwieracze konchy (uprasza się o niewykorzystywanie tego związku frazeologicznego w złośliwych komentarzach). A potem, to już z górki i po jakimś czasie kapucynki mają bombę atomową, krach na giełdzie i hipsterów. Do rzeczy jednak!
Zapewne zastanawiacie się, dlaczego od dobrych kilkunastu wierszy piszę o małpach? Odpowiedź jest bardzo prosta. Otóż, wspomniane małpki waląc małżem w konarek, cały czas … łaziły! Nie siadły spokojnie na tyłku, jak stary bonobo dłubiący leniwie patyczkiem w termitierze, tylko łaziły, łaziły, łaziły i łaziły, cały czas oczywiście luzując stworkowe zwieracze (uprasza się … itp.).
I teraz czas na tzw. meritum. Oglądałem te adehadowe małpy i nagle po raz  kolejny dotarło do mnie, że też tak mam. Podobnie, jak te kapucynki, nie umiem usiedzieć w miejscu. Nie umiem i już! Pisałem już kiedyś, że gŁoś ma z tym nie lada kłopot, gdyż np. podczas naszych wyjazdów zawsze mam kilkanaście planów B, które zwykle zaczynam wprowadzać w życie (najczęściej jednocześnie) zanim jeszcze moja nieszczęsna żona rozpocznie realizację planu A. 
I teraz wreszcie dochodzimy do – mam nadzieję - końca. Fotki poniżej, to właśnie efekt mojego małpiego charakteru. Nie, nie powstały dlatego, że celowo wstałem w środku nocy i zdeterminowany, niczym kandydat na wójta, pojechałem fotografować świtowe łąki. Nie są także pokłosiem mojego udziału w projekcie pn. Chrońmy pajęczaki! Nasze dzieci i wnuki też mają prawo zachorować na odkleszczowe zapalenie opon mózgowych!”.
Powstały, gdyż w sytuacji, w której Iwona jest w stanie zamienić się w nieruchomy krzak i trwać tak godzinami, ja po dwóch minutach zaczynam się kręcić na wszystkie strony, a że te strony były akurat ładne, to i żal było nie pstrykać.












niedziela, 17 czerwca 2018

Miejsce.



Bez liku jest miejsc na Warmii, gdzie drzewa z narcystycznym wręcz upodobaniem przyglądają się swojemu odbiciu. 
To śródleśne jezioro jest jednym z takich dendrologicznych zwierciadeł, choć nie tylko taką rolę wyznaczyła Mu Pani Przyroda.
Nie, nie jest tym, czego zapewne oczekiwaliście. Nie jest zagubionym w - niezbadanej ludzkim szkiełkiem i okiem - dziczy, gdyż ten kto wie, gdzie szukać, odnajdzie je bez trudu. Nie jest dziewiczym, gdyż niejeden kajak i niejedna łódź rybaka skradła jego niewinność. Nie jest też ptasim rajem, gdyż ptaki gości rzadko.
Czym zatem jest?
Jest Miejscem. Fragmentem Ziemi, który lubię. Nie zawsze, ale bywa, że bardzo.

























PS. Rzadko widywany przykład przyjaźni międzygatunkowej. Norka amerykańska (czyli wizon) na spacerze ze swoim najlepszym przyjacielem - rakiem błotnym.








poniedziałek, 11 czerwca 2018

Przedterminowe rykowisko.


Czy jest coś piękniejszego od głosu byka oznajmiającego światu, że oto posiada swój harem i będzie go bronił do upadłego? Zapewne ci z Was, którzy tego doświadczyli odpowiedzą, że absolutnie nie ma niczego takiego! Nie istnieje nic bardziej pierwotnego i doskonalej wpisującego się w mglisty pejzaż warmińskiego, karpackiego, czy biebrzańskiego wczesnojesiennego przedświtu.
Przyznam szczerze, że kiedyś też tak myślałem. Ba! Upajałem się odgłosami rykowiska, jak – nie uwłaczając nikomu – małorolny degustator sfermentowanym sokiem z owoców jabłoni. Tyle tylko, że pojawił się Ktoś, kto spowodował, że byczy, triumfalny odgłos stał się dla mnie dźwiękiem, którego (przynajmniej aktualnie) organicznie nie znoszę.
Tym Ktosiem jest Iwona, której telefon budzi nas conocnie … rykiem byka właśnie.
W ubiegłych latach zaczynaliśmy interesować się jeleniami dopiero kilka dni przed rykowiskiem. Sprawdzaliśmy znane nam miejsca, trasy którymi poruszają się zwierzęta, behawior lokalnych myśliwych itp.. W tym roku zaczęliśmy zdecydowanie wcześniej, co jest fajne i niefajne zarazem. Fajne, gdyż lubimy kontakt z tą, no … naturą. Niefajne, gdyż w czerwcu świt wykwita nad horyzontem o czwartej nad razem, a jelenie niestety nie mieszkają w naszej kamienicy, tylko nieco dalej i trzeba do nich dojechać. I tu właśnie pojawia się problem. Świt jest o czwartej, czyli trzeba wstać o trzeciej, ale - nie wiedzieć dlaczego - Iwona ustawia budzenie na drugą. To znaczy wiedzieć dlaczego, gdyż jak sama twierdzi, tylko w ten sposób nie zaśpimy, choć ja w tej kwestii mam nieco inne, a wręcz całkowicie odmienne zdanie.
Tak, czy owak dwie godziny po północy zaczyna się … sypialniane rykowisko.
I teraz spróbujcie to sobie wyobrazić! Śnię właśnie o raucie na yacht`cie zacumowanym w greckiej zatoczce pod Ostrołęką. Wokół łodzi uwijają się rajskie gawrony polujące na miododajne dżdżownice, a na pokładzie trwają polinezyjsko-kurpiowskie bachanalia. Fuksjowłosy, trzymetrowy boy zmierza w moją stronę z oszronionym tulipanem bimbru wypełniającego szczeliny pomiędzy kawałkami subsaharyjskiego lodu, orangutan-finansista w półnegliżu proponuje mi objęcie posady nadradcy ds. fotografii przyrodniczej w firmie zajmującej się recyklingiem modelek, a hawajskie panczenistki ze Szwabi grillują synchronicznie gadzią karkówkę i układają małosolne ananasy na alabastrowych talerzykach w kształcie budynku dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego ...  
Jest przecudownie, lecz nagle w tę idylliczną nierzeczywistość, jak pradawna asteroida w mamucie trzewia, wdziera się ON, czyli ten nieszczęsny byczy ryk z żoninego smartfona!! Próby obudzenia właścicielki współczesnej wersji trąby jerychońskiej, jak zwykle spełzają na niczym, więc na wpół przytomny sięgam po ten elektroniczny szajs, a że nie znam się na współczesnej technice telekomunikacyjnej miast wyłączyć alarm, wduszam tylko drzemkę. Zasypiam i ponownie wracam na yacht, gdzie z moralnie podupadłymi nornicami tańczę szaleńczego jive`a, by po siedmiu minutach choreograficznie nienagannych wygibasów … ponownie znaleźć się na warmińskiej polanie.
Ta zabawa (o ile oczywiście można nazwać to zabawą!) trwa przeciętnie jakieś pół godziny, po którym to czasie wściekły - niczym jeżyk po spotkaniu z nietoperzem - wstaję, zapalam światło, znajduję wyłącznik alarmu i padam z rozpaczą na łóżko, by jeszcze choć na tych kilkanaście minut dołączyć do - pozbawionych obyczajowych hamulców - gryzonic.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że smartfon Iwony posiada niestety funkcję podwójnego budzenia, co oznacza, że po kolejnych siedmiu minutach na sennym yacht`cie pojawia się całkowicie niesenny ... kogut!