O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

czwartek, 27 kwietnia 2017

Porad kilka, czyli dwie.

Fotografuję przyrodę dopiero od kilku lat, ale przebywaniem na jej łonie i obserwacją tegoż (ponownie uprasza się o zaniechanie skojarzeń), param się niemalże od pacholęctwa. Jak zapewne zauważyliście, chętnie dzielę się swoimi przyrodniczymi i okołoprzyrodniczymi doświadczeniami, czego kolejnym dowodem jest ten post. Ufam, że dzięki poniższym poradom uda Wam się skutecznie ominąć rafy i mielizny czyhające wśród mrocznych lasów, zdradzieckich moczarów i podstępnych łąk i pożeglować ku przyrodniczo-fotograficznej doskonałości. Co prawda poruszałem już podobne tematy w kilku poprzednich postach, ale fotografia przyrodnicza jest tak dynamicznie rozwijającą się odmianą rzemiosła, że to, co było aktualne przed rokiem, dziś już takim być nie musi.
Zapraszam zatem do lektury.

Odzież.

Wiele osób sądzi, że fotografia przyrodnicza wymaga używania odzieży, która sprawi, że staniemy się niewidoczni dla zwierzaków. Nie mam pojęcia skąd wzięło się to przeświadczenie, ale - wybaczcie - jest to absolutna nieprawda, powielana zwłaszcza przez początkujących. Doświadczony fotograf wie, że odzież powinna być przede wszystkim ... modna. Mokradło, łąka, czy las to nie - za przeproszeniem - jakiś bal maturalny, czy inny raut w ambasadzie, gdzie można pokazać się w byle szmacie. W kontaktach z Naturą należy zadbać o szyk i elegancję, a nie o to, czy nas widać, czy nie. Poza tym, nawet w dziczy bez przerwy spotykamy innych ludzi: przyrodników, leśników, kłusowników, niedoinformowanych partyzantów, ekshibicjonistów itp. Jeżeli zatem nie chcecie być tematem złośliwych przytyków, ani też antygwiazdą internetu - zadbajcie o wygląd. Jeżeli w danym sezonie topowym kolorem jest np. fuksja, to zapomnijcie o woodlandach i marpatach, tylko wybierzcie coś właśnie w tym kolorze. Jeżeli Lasocki lansuje sztyblety, to je po prostu kupcie, precz odrzucając trywialne wodery. Pamiętajcie również o tym, żeby przed wyjściem w teren obdzwonić znajomych fotografów z pytaniem, w jakiej kreacji będą przemierzać leśne ostępy, czy też torfowe łąki, gdyż nic tak nie popsuje Wam dnia, jak spotkanie osoby ubranej w te same ciuchy. 
Oczywiście może się zdarzyć, że z uwagi na różnice w czasie, trendy modowe zmienią się np. nocą, a jedyny butik w Waszej, szemranej dzielnicy otworzą dopiero kilka godzin po brzasku. Zawsze wtedy możecie ratować się nieśmiertelną klasyką, czyli w przypadku panów - czarnym garniturem, zaś pań - popielatą garsonką. Zapewniam, że w ten prosty sposób zyskacie sobie szacunek przyrodniczego półświatka, a Wasze zdjęcia zaczną wreszcie zdobywać nagrody na prestiżowych konkursach fotograficznych w Nowym Jorku, Mediolanie i w Paryżu.


Prowiant.

Planując fotograficzną wyprawę musicie być przygotowani na to, że spędzicie w terenie kilka lub niekiedy nawet kilkanaście godzin. Tak długi czas wymaga, abyście pomyśleli o jedzeniu na wynos. I to jest kolejny, ważny czynnik, który pozwala odróżnić amatora od zawodowca. Ten pierwszy pakuje bowiem do plecaka termos z herbatą, kilka kromek chleba z serem i wędliną i jest przekonany, że wszystko gra. Owszem gra, pod warunkiem jednak, że planuje się wyjście po fajki do kiosku pod domem, a nie eksplorację biebrzańskich starorzeczy. W tym drugim przypadku zabranie ze sobą pajdy wczorajszego baltonowskiego z półpętkiem zwyczajnej, to nic innego, jak proszenie się o kłopoty. Musicie pamiętać, że prowiant jest, obok sprzętu fotograficznego, dobrej książki i podręcznego zestawu kowalskiego, jednym z kluczowych elementów ekwipunku, wpływających na efektywność naszego wyjścia w plener. Dlatego też zadbajcie o to, by Wasz posiłek był prawidłowo zbilansowany i jednocześnie urozmaicony. Oczywiście warunki i pakowność turystycznej lodówko-zamrażarki nie pozwolą Wam na jakieś ekstrawagancje, ale kilka podstawowych produktów bezwzględnie musi się w niej znaleźć! Co zatem należy zabrać? Przede wszystkim pieczywo. Chleb pszenny biały, żytni oraz wieloziarnisty. Do tego kilka bułek na zakwasie, ze trzy rogale lub - opcjonalnie - tort. Naturalnie do pieczywa dorzucacie osełkę masła, margarynę i dzbanuszek domowego smalcu z gęsi. Teraz mięso, czyli Wasze podstawowe źródło energii. Jeżeli planujecie spędzić w plenerze tylko jeden dzień, powinno Wam wystarczyć kurczę na zimno, dwie średniej wielkości golonki tylne-prawe, pałka krakowskiej suchej, baleron z cielęcia, tatar, pół tuzina jaj po wiedeńsku oraz zupa (może być żur). My dzień wcześniej przygotowujemy jeszcze kilka miseczek galantyny, ale nie jest to bezwzględnie konieczne. Jako, że w chłodziarce nie pozostało już zbyt dużo miejsca, nabiał i warzywa możecie potraktować nieco po macoszemu, czyli zabieracie kilka zaledwie gatunków sera twardego, salaterkę tłustego twarogu, odrobinę maślanki, kobiałkę ogórków gruntowych, pomidory zwykłe i koktajlowe (do ozdobienia sałatki), rukolę oraz kaszę gryczaną. Do tego dochodzą oczywiście jeszcze napoje. Kawa, herbata, kwaśne mleko i naturalnie - odrobina samogonu ze świeżo wyciśniętych ziemniaków. 
I tyle. Zachęcam do lektury kolejnych postów z tej serii, dzięki którym dowiecie się w jakiej fryzurze najlepiej wygląda się na torfowisku niskim, jak położyć terako w czatowni, po co są ptaki i dlaczego nie wolno patrzeć kleszczom w oczy?




















sobota, 22 kwietnia 2017

Laku nie było, więc poszliśmy do lasu.

Biebrza odwołana z powodu braku pewności, co do aury. Rozlewisko puste, jak mięsny w minionych czasach, więc z braku laku pojechaliśmy do lasu, zwanego szumnie „Puszczą Napiwodzko-Ramucką”. Jak bardzo na wyrost jest to nazwa, można przekonać się zaraz po wejściu między drzewa, a w zasadzie to, co po nich pozostało, czyli zaorane odziały i sągi sosnowych pni czekające na transport do tartaków lub bardziej światowo, do fabryki Ikea w niedalekim Wielbarku. Tak, czy siak, zastany widok tak się ma do puszczy, jak podrasowany metodą agrotuningu Golf, do zabawek Roberta Kubicy.
Na szczęście nie wszędzie wycinają, więc warmińskie lasy, nawet te w 99% gospodarcze, to mimo wszystko ciekawe i cenne siedliska wielu gatunków roślin, ssaków i, przede wszystkim, ptaków. Właśnie z uwagi na te ostatnie ustanowiono na, opisywanym przeze mnie, terenie ptasi obszar Natura 2000, nazywając go niezwykle oryginalnie PLB280007 „Puszcza Napiwodzko-Ramucka”. Powodem ustanowienia rzeczonego obszaru był fakt, że wspomniane lasy są jednym z najważniejszych obszarów lęgowych ptaków, w tym zwłaszcza drapieżnych, w Polsce. Jak wynika z dokumentacji Planu Zadań Ochronnych jest to jedna z dwóch kluczowych ostoi lęgowych rybołowa (15% populacji krajowej), a także kani czarnej i rudej, bielika, orlika krzykliwego i trzmielojada. Jest to również ważny teren lęgowy łabędzia krzykliwego, którego miejscowa populacja wynosi od 7 do 9 par oraz jedno z ostatnich miejsc występowania cietrzewi. Niestety ostatnia inwentaryzacja wykazała obecność zaledwie 4 kogutów i tyleż kur, więc istnieją uzasadnione podejrzenia, że ten gatunek jednak nie przetrwa.
W latach 2014/2015 przeprowadzono badania mające na celu oszacowanie populacji dużych drapieżników na terenach administrowanych przez RDLP Olsztyn i Białystok. Z wykonanych liczeń wynika, że lasy napiwodzko-ramuckie są schronieniem dla 7 wilczych watah, których łączna liczebność wynosi od 37 do 40 osobników. Nie stwierdzono natomiast obecności rysi, które po raz ostatni obserwowano tam w latach 1980-1985 (choć każdego roku słyszy się, że ktoś widział je ponownie).
Polecam „Puszczę”, jako miejsce przyrodniczych wypadów. Wilków pewnie nie zobaczycie (sami widzieliśmy je zaledwie dwa razy, w tym w trakcie ostatniego wypadu), ale jelenie, sarny, bieliki są w zasięgu każdego, kto posiada, choć minimalną wiedzę przyrodniczą.
W kolejnym poście wiosenne kaczuchy, a potem znowu jelenie okraszone dzikami. 

Poniżej efekt, dwóch ostatnich wyjazdów do wspomnianego lasu. 


Na wszelki wypadek wyjaśniam, że te żurawie nie padły niczyją ofiarą. Tak wygląda para przy gnieździe, tuż po wzejściu słońca, gdy zostało im jeszcze 5 minut do rozpoczęcia pracowitego dnia :)




















środa, 19 kwietnia 2017

Parada zbrodniarzy.

Trzy posty w robocie (pierwszy z nich w czwartek lub w piątek), a tymczasem kolejne efekty wietrzenia magazynów, czyli kilka odnalezionych dokfotek. Zdjęć stale przybywa, w odróżnieniu od miejsca, więc nie chcąc zwiększać w nieskończoność populacji dysków, co jakiś czas zaglądam, wywalam, ale też i odkrywam. Ale oczywiście nie o tym jest ten post. 
Wielokrotnie pisaliśmy wraz z gŁosiem o różnych zwierzakach, których status liczebny w Polsce nie rzuca na kolana, a jeżeli już, to wyłącznie z rozpaczy. Arcyponura sytuacja ma miejsce zwłaszcza w przypadku drapieżników. Drapieżników wszelakiej maści i systematycznej przynależności, żeby było jasne.
Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest oczywiście tak prosta, jak filozofia życiowa kota Fiodora (aktualnie odbywającego karę czasowego pozbawienia wolności). Drapieżniki z uwagi na preferencje żywieniowe od zawsze stanowiły konkurencję dla człowieka. Najczęściej dotyczyło to i dotyczy tego, co skrywa się pod strzechami obór, chlewni i kurników, czyli domowej nie- i rogacizny. Od zarania dziejów konkurowaliśmy jednak także na polu łowiectwa, czyli innymi słowy - pozyskiwania zwierzyny.
Szukając materiałów do pewnego opracowania, natrafiłem na publikację pn. „W obronie użytecznej zwierzyny łownej” Józefa W. Kobylańskiego (nie mylić z Janem) wydanej nakładem własnym w 1927 roku w mieście Przemyślu. Jak można się domyślać, książka poświęcona jest co prawda obronie zwierzaków, ale nie przed myśliwymi, tylko przed rywalami, do których Autor zalicza kłusowników oraz właśnie drapieżniki. Co ciekawe i przygnębiające zarazem, spis stworzeń, których „ofiarą stale pada zwierzyna pożyteczna” jest w omawianej publikacji zaskakująco długi. Listę otwiera, a jakże, wilk. Kobylański, powołując się na tajemnicze „notatki myśliwych” donosi, że tylko w samym 1890 roku w Karpatach Węgierskich, wilki pożarły rzekomo 4 tys. bydła rogatego i 20 tys. owiec. Jak jednak zauważa Autor, to i tak pikuś wobec osiągnięć wilków rosyjskich, które 34 lata później skonsumowały ze smakiem 52684 konie, 50250 krów i 13 tys. reniferów, a wszystko to w przeciągu zaledwie 365 nocy.
Wilk, to jednak – jak już wspomniałem – zaledwie wierzchołek krwawej góry lodowej. Na czarnej liście znalazły się bowiem także lisy („jedna rodzina potrafi wyniszczyć zwierzynę dalej niż na milę wokoło”), żbiki, rysie (czyli „ostrowidze”) i niedźwiedzie. Zastanawiające, że do drapieżników Kobylański zaliczył także dziki, które podobno mają się z ukontentowaniem posilać, dopiero co narodzonymi, jeleniami i sarnami.
To jednak nie koniec. W dalszej kolejności dostaje się łasicowatym (wszystkim bez wyjątku, w tym borsukowi), a nawet ... poczciwemu jeżykowi, który w swym - niepojętym wręcz, zdaniem Kobylańskiego – bestialstwie, „prześladuje gniazda ptaków, które gnieżdżą się na ziemi” oraz „zjada kurczęta domowe”.
Jakby mało było Autorowi futrzastych, do grona zwyrodnialców trafiły także ptaki, jako to sokoły, jastrzębie, orły, błotniaki, kanie, sowy, kruki, wrony, czaple, sójki, bociany, a nawet - wydawać by się mogło, bogu ducha winne – zimorodki! O włos od uniknięcia odpowiedzialności karnej znalazł się tylko myszołów włochaty, ale i on w ostatniej chwili został zdemaskowany przez czujnego J.W.K., którego zdaniem „nie jest tak niewinny za jakiego go ornitologowie uważają. Bije on bażanty, młode zajączki (…) a nawet młode sarny. Zbrodni tych nie popełnia wprawdzie stale, ale niejednokrotnie już chwytano go na nich”.

I jak tu się teraz dziwić, że populacje rodzimych drapieżników są, jakie są, skoro od zawsze były eliminowane ze środowiska, w tym przy współudziale takich przyrodniczych zuchów, jak nasz Kobylański Józef W. Na szczęście od tamtej pory zmieniło się i prawo i podejście samych myśliwych, dzięki czemu nikt już nie urządza rzezi stworzeń, których jedyną winą jest to, że nie są w stanie przeżyć jedynie na latte i bezglutenowych podpłomykach.