O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

sobota, 31 stycznia 2015

Jest zima, więc musi być biało.



Łabędź niemy? Wystarczy posiedzieć chwilę wśród stada tych ptaków, aby przekonać się, że nazwa ta jest zupełnie chybiona. Nie pasuje do niego również inne określenie – łabędź głuchy. Więc jak powinno nazywać się to stworzenie? Wydaje się, że najbardziej adekwatna byłaby, zapomniana dziś, nazwa – łabędź grubodzióbny. Skąd jednak to pierwsze nazwanie? Ano stąd, że kiedyś wierzono, że łabędź ten to permanentny milczek, który odzywa się tylko raz, tuż przed śmiercią.
Łabędzie nieme są tak powszechnie spotykane, że można odnieść wrażenie, że ten gatunek jest z nami od zawsze. Owszem jest, ale kiedyś nie był tak liczny. Przed II wojną światową, jak pisał Andrzej Dunajewski, „… nielicznie gnieździ się w północnych częściach kraju i w województwie poznańskim”. A Jan Sokołowski w wydanej w 1980 roku książce „Tajemnice ptaków” stwierdza, że „po przeszło 20 latach prawnie obowiązującej ochronie ptaków (…) można pokusić się o krótki przegląd jej pozytywnych wyników (…). Tak np. łabędź niemy (…) był przed wprowadzeniem ochrony bardzo rzadki i w granicach Polski występował w stanie dzikim jedynie na niektórych jeziorach Mazur i Pomorza”.
I tak to już jest w tej przyrodzie. Niektóre gatunki znikają, lub stają się rzadkie, ale w zamian pojawiają się inne lub te, które były kiedyś nieliczne, powiększają swoją populację.
PS. Ciekawostka i apel. W Polsce łabędź niemy występuje w dwóch odmianach barwnych, z których jedna (zdecydowanie rzadsza) nazywana jest odmianą polską. Jej przedstawiciele charakteryzują się białym (a nie szarym) puchem u piskląt, białym ubarwieniem upierzenia we wszystkich szatach oraz cielistoróżowymi nogami. Gdyby ktoś z Was widział takiego osobnika, bardzo proszę o informację.
 ______________________________________________________________________________________

Dunajewski A. 1938. Ptaki (Aves). Wyd. 3 z Fauna Słodkowodna Polski. Wyd. Kasy im. Mianowskiego Instytut Popierania Nauki
Sokołowski J. 1980. Tajemnice ptaków. Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia"
















sobota, 24 stycznia 2015

O dzikiej przyrodzie, która wcale taka dzika nie jest.

Fotki w tym poście należą do kategorii „trzymam na dysku, ale tak naprawdę nie wiem, co z nimi zrobić”. Dlaczego? Wystarczy popatrzeć na drugi plan lub na towarzyszące zwierzakom elementy. Fotografujący przyrodę unikają takich ujęć, gdyż pokazują one, że tak naprawdę większość zdjęć powstaje tuż poza granicami cywilizacji lub – częściej - w ich obrębie. I nie ma się co dziwić. Przecież znacznie lepiej wyglądają fotografie sprawiające wrażenie, jakby powstały w dziewiczych, nietkniętych ludzką stopą ostępach. Tylko że takowych, przynajmniej w Europie, już prawie nie ma. Nawet, zdawałoby się, dzikie i rozległe torfowiska w Dolinie Biebrzy, to w większości obszary seminaturalne, w mniejszym lub większym stopniu, przekształcone przez człowieka.
I co w takiej sytuacji mają zrobić tzw. dzikie zwierzęta? Tak naprawdę mają dwa wyjścia. Mogą z godnością wymrzeć lub zaakceptować nas i to, co wokół siebie wytworzyliśmy. I większość z nich wybiera to drugie rozwiązanie.
Bohaterami tego postu są synantropy i półsynantropy. Ci z Was, którzy wiedzą o co chodzi, mogą spokojnie darować sobie dalszą lekturę. Tych zaś, którym termin ten kojarzy się wyłącznie z niskobudżetowymi filmami SF, zapraszam dalej.
Gatunek synantropijny to taki, który przystosował się do życia w środowisku zmienionym przez człowieka. W zależności od stopnia tego przystosowania możemy je z grubsza podzielić na:
  •     gatunki, których rozwój przebiega tylko w środowisku człowieka i są to właśnie wspomniane synantropy,
  •       bytujące w środowiskach zmienionych przez człowieka, ale występujące również w środowiskach naturalnych, czyli rzeczone półsynantropy.

Najbardziej znane są oczywiście synantropy. U ptaków należą do nich bocian biały, jaskółki - dymówka i oknówka, jerzyk, wróbel, kawka, płomykówka i synogarlica turecka vel. sierpówka. Część z nich przylgnęła do nas relatywnie niedawno tak jak, pochodząca z Indii sierpówka, która pojawiła się w Europie w pierwszej połowie XIX w. (w Polsce pierwsze stwierdzenie miało miejsce w latach czterdziestych ub. w.). Są jednak gatunki, z którymi współżyjemy od bardzo dawna lub wręcz od praczasów. Do tych pierwszych zalicza się np. bocian biały, o którym jako ptaku gnieżdżącym się w pobliżu osad ludzkich, pisał w swojej pracy „O ziołach i o mocy ich”, wydanej w Krakowie w 1534 roku, rezydujący na dworze wojewody podolskiego Jana Tęczyńskiego, botanik i lekarz Stefan Falimirz. Do tych drugich zaś np. jaskółka dymówka, której szczątki sprzed 60000 (słownie: sześćdziesięciu tysięcy lat) odnaleziono w zamieszkałej niegdyś przez Neandertalczyków, Jaskini Raj w Górach Świętokrzyskich.
A półsynantropy? A te są właśnie na zdjęciach.





















sobota, 17 stycznia 2015

Łosie z sosen.

Ostatni wpis, choć w zamierzeniu żartobliwy, nie był chyba najszczęśliwszym pomysłem. Ponieważ jednak Polak bywa mądry dopiero po dwóch (i więcej) szkodach, brnę dalej.
Zaczynam konsekwentnie od kulinariów, ale tym razem zdecydowanie mniej drastycznych. Zapewne mało kto wie, że w pewnych krajach łoś zalicza się do przeżuwaczy mlecznych i jest dostawcą surowca, z którego produkuje się jeden z najdroższych serów (ok. 1100$ za kilogram), jakie można kupić na światowych rynkach. Oczywiście nie pozyskuje się mleka od dzikich łosi. Trudno zresztą przypuszczać, że ktoś będzie uganiać się po lasach i mokradłach z wiaderkiem i stołeczkiem licząc, że dziki zwierzak przystanie na chwilę i da się wydoić. Tak to nie działa. Mleko pochodzi wyłącznie od łosi hodowlanych. Miejsc gdzie się je pozyskuje jest tylko kilka na świecie, z których najbardziej znane to farma Sumarokowskaja w Rosji i Moose House w Szwecji.
Łosze doi się tylko przez cztery miesiące (od maja do września), wykorzystując w tym celu prosty trick. Przez większość czasu zwierzęta przebywają poza farmą (śledzone dzięki wszczepionym chipom), jednak porody odbywają się już w warunkach w pełni kontrolowanych. Od chwili gdy na świat przychodzi łoszak, opiekunowie starają się przebywać jak najbliżej matki i potomka. Dzięki temu, gdy łosi nastolatek odseparowywany jest od rodzicielki, ludzie przechodzą już na tyle jego zapachem, że klępa pozwala im się wydoić.
Łosie to jednak nie tylko producenci mleka. Służyły (służą?) również jako środek transportu. Podobno już w czasach Kazimierza Wielkiego zwierzęta te były wykorzystywane jako wierzchowce, przez wszelakiej maści łotrzyków. Ówczesne kroniki podają, że używali oni łosi do ucieczki przed służbą króla, zwłaszcza w podmokłych okolicach. Było to na tyle skuteczne, że monarcha zniecierpliwiony nieudolnością swojej „policji”, wydał dekret zakazujący trzymania łosi w niewoli, a wykryte, oswojone osobniki nakazał uśmiercić.
Pomysł przysposobienia łosi do jazdy wierzchem powrócił na początku XX w. Jeżeli wierzyć publikacji „Wykorzystanie łosi w kawaleryjskich oddziałach RKKA. Kurs szkolenia specjalistów wojskowych. Teoria i praktyka” do 1939 r. w Wołosowskiej Specjalnej Szkółce Nr 3 pod Leningradem, w tym celu wyszkolono ponad 1500 łosi. Zwierzęta przyuczono nie tylko do przenoszenia jeźdźców wraz z karabinem maszynowym, ale także do rozpoznawania języka fińskiego. Dlaczego akurat fińskiego? Ano dlatego, że planowano wykorzystać je (i podobno wykorzystano) w czasie tzw. „wojny zimowej” z Finlandią. Po ataku Hitlera na ZSRR szkółka przestała istnieć, ale jej absolwenci jeszcze jakiś czas po wojnie dawali się we znaki fińskim myśliwym i turystom.
______________________________________________________________
















niedziela, 11 stycznia 2015

Łosie z brzezin.

         Znowu nad Biebrzą. Po tragicznych, pod względem faunistycznym, ostatnich wyjazdach, wreszcie było na co popatrzeć i za czym poganiać. Zima to jednak zdecydowanie najlepszy czas na spotkania z łosiami. Bagna (z przyzwyczajenia używam tego określenia, chociaż tegoroczna susza spowodowała, że Bagna Biebrzańskie są takimi wyłącznie z nazwy) pozamarzały, więc zwierzęta zmuszone były, jak co roku, przejść w suche, sosnowe lasy. Ciekawe jest to, że mając do dyspozycji całe setki hektarów identycznie wyglądających lasów, łosie przybywają dokładnie w tych samych miejscach, w których spotykałem je ubiegłej zimy. Choć nie do końca. Tej zimy pojawiły się po raz pierwszy na torfowisku wysokim  przylegającym do Carskiej Szosy.
Nie powinienem się do tego przyznawać, ale zimą fotografowanie łosi do najtrudniejszych nie należy. Problemów przysparza jedynie teren, na którym występują, czyli drągowina sosnowa lub wspomniana, gęsta brzezina. Ci z Was, którzy fotografują zwierzęta w takich warunkach, wiedzą o co chodzi. Autofocus wariuje, fotograf po jakimś czasie też.
         Łosie to piękne stworzenia i mam nadzieję, że moratorium na ich odstrzał nigdy nie zostanie zniesione. Gdyby jednak stało się inaczej ... :)

Chrapy z łosia na zimno.

Chrapy łosia, 300 g kości wołowych, 2 nóżki cielęce,włoszczyzna,1 cebula, po 6-8 goździków, ziele angielskie, pieprz, otarta skórka z cytryny, 2 listki laurowe,1 szklanka białego wytrawnego wina, sól, 1 białko z jajka, ewentualnie 1 łyżeczka żelatyny do galarety

Wszystkie składniki (oprócz wina) włożyć do rondla, zalać wodą i zagotować. Miękkie chrapy wyjąć, ostudzić, pokroić na plastry. Wywar przecedzić przez sito, zagotować ,dodać wino, doprawić do smaku solą, pieprzem, ew. szczyptą cukru, sklarować białkiem, przelać przez sito.
Pokrojone chrapy ułożyć na głębokim półmisku, zalać przecedzoną galaretą, ostudzić. Podawać na zimno z ostrymi sosami.
______________________________________________________________
Hanna Szymanderska. Polska kuchnia myśliwska. Muza SA, 2002, s. 136