O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 29 października 2018

Ser.

         Tegoroczne rykowisko w naszym stałym miejscu nie powalało na kolana. Jak nie za wysoka temperatura, to myśliwi, jak nie myśliwi, to żurawie, jak nie żurawie, to brak czasu, a jak nie brak czasu, to inny rąbek u spódnicy, czyli na przykład Biebrza. Tyle tylko, że ja nie o tym.
         Chciałem się mianowicie pochwali się, że zrobiłem swój, pierwszy w życiu, ser! Tak jest proszę Państwa, uczyniłem najprawdziwszy na świecie SER z MLEKA! Oczywiście kilka osób miało, w tym MOIM sukcesie, swój mikroskopijny udział, ale cały splendor powinien przypaść MI i tylko MI! Dlaczego? Już wyjaśniam, choć nie ukrywam, że napastliwe zmuszanie mnie do jakichkolwiek wyjaśnień, nieco mnie uraża.
         Zacznijmy od zadania sobie fundamentalnego pytania, czyli co jest potrzebne do wytworzenia sera? Otóż do wyroby owego, elitarnego smakołyku, potrzebujemy:

receptury
praktyki
mleka
podpuszczki
przypraw/dodatków
ażurowych miseczek
termometru
garnków
wody
soli
ręcznika papierowego
i ... oczywiście ogromu talentu.

         Naturalnie wśród ww. wymienionych substratów-elementów-czynników - jak się zapewne domyślacie - są te kluczowe i są te całkowicie poboczne i śmiesznie - wręcz - nieistotnie banalne. Do tych pierwszych (co potwierdzi każdy Francuz, większość Włochów i wielu, naprawdę wielu, Bułgarów) należą: podpuszczka, przyprawy, termometr, garnki, woda, sól, ręcznik papierowy i naturalnie wspomniany ogrom talentu, zaś do tych drugich, cała reszta.
         Bo cóż z tego, proszę ja Was, że nasza przyjaciółka Majka ogarnęła recepturę i pokazała gŁosiowi, jak ją przekuć na gotowy produkt? Jakież - na Bioróżnorodność Obszarów Wiejskich -  znaczenie ma fakt, że pewna młoda kobieta przywiozła do Olsztyna kilkanaście litrów mleka, luksusowym przecież i przewygodnym PKS-em? Kto, ze znających się na klasycznym serowarstwie, nie parsknie pogardliwym śmiechem na wieść o tym, że większość, prostackich i - prozaicznych wręcz - czynności wykonała wspomniana już gŁośka? Równie dobrze można by napisać, że gwiazdki Michelina, to zasługa (sic!) dostawców, pomywaczy i podkuchennych! To trochę również tak, jakby za wyborne ragout z dzika należałoby podziękować wiewiórce, która kiedyś tam, w praczasach, zakopała owoc dębu, a ten po wiekach zamienił się w dorodne drzewo i wykarmił soczyste szynki leśnego wieprzka.
         W produkcji serów, Szanowni Państwo, liczą się niuanse, a nie siermięga i taśma produkcyjna! To rodzaj subtelnej gry z - żywym poniekąd - tworzywem, to inteligentna eliminacja tego, co nieistotne i celowe uwypuklanie, pozornie nieistotnych, szczegółów. To suma sum olbrzymiego talentu, wiedzy, wyrafinowania i - akurat w moim przypadku - urody!
         Po pierwsze to JA przydźwigałem w strugach deszczu... Deszczu?! W strugach tajfunu 50! (słownie: pięćdziesięcio) mililitrową cysternę z podpuszczką (nie wspominając o ciężkich - niczym sumienie niedowidzącego sprzedawcy grzybów leśnych -  ażurowych miseczkach!) To JA pożyczyłem od kolegi Andrzeja termometr, a to przecież jeszcze nie wszystko! Któż inny, jak nie JA wykończył wzrok lekturą opisów na opakowaniach w dziale z przyprawami w jednym z hipermarketów (którego nazwy nie mogę zdradzić, więc napiszę tylko enigmatycznie, że zaczyna się na Tesc, a kończy się na o), a następnie w rozległym kwartale ręczników papierowych? Kto powyjmował garnki z szafek? Kto rozpuścił sól w wodzie, a wiecie dobrze, że na olsztyńskim Zatorzu, nie jest to łatwe?! Kto wreszcie delikatnymi muśnięciami dłoni - niczym samiec jętki, partnerkę skrzydełkiem - osuszył sery po wyjęciu z solanki? JA!
         I to by było na tyle. Za czas jakiś (być może) ukaże się książka, mojego autorstwa, poświęcona tradycyjnemu serowarstwu, więc zachęcam do zakupu i lektury z naciskiem na to pierwsze. Kto wie, może dzięki temu, cennemu Compendio di formaggio, uda  Wam utłuc jakiś wytwór seropodobny (mam taką nadzieję, choć uczciwie przyznaję, że nie jest ona zbyt wielką), a nawet jeżeli nie, to przynajmniej na chwilę zetkniecie się z magią wielkiego przetwórstwa ... przepraszam magią WIELKIEGO przetwórstwa!


PS. Jako, że blog jest - przynajmniej w torii - poświęcony fotografii przyrodniczej chciałbym nawiązać i do tej, szlachetnej Muzy. Otóż postanowiłem, że swoje doświadczenia na niwie serowarstwa, przeniosę na pola związane z utrwalaniem tego, co dzieje się w ogródku Pani Przyrody. Dlatego też noszę się z zamiarem zakupu aparatu, który ofiaruję gŁosiowi, by Ta ruszyła z nim w tzw. teren, odwaliła najprostszą i - w sumie najłatwiejszą - robotę, a za resztę (tę najtrudniejszą) wezmę się JA! 












poniedziałek, 22 października 2018

Lis.


         Na fotkach niby jest lis, ale tekst niestety nie będzie o psowatym, gdyż na skutek sfałszowanego losowania możecie o nim przeczytać WYŁĄCZNIE na blogu gŁosia http://glosbagien.blogspot.com/. Wzburzony tak jawną niesprawiedliwością połączoną z - niespotykanym w cywilizowanym świecie - pogwałceniem podstawowych praw człowieka do swobodnego opisywania lisów, obraziłem się śmiertelnie i postanowiłem już nigdy więcej nie napisać ani jednego słowa na temat jakiegokolwiek rudzielca z kitą w tylnym końcu kadłuba. Od dziś słowo "LIS" znika z mojego, osobistego leksykonu. Tam tylko słowo! Z mojego słownika znika wszystko, co zawiera ten głupi zlepek trzech liter. I tak oto, nie mam Ci już LIStonosza, gdyż od dziś jest wyłącznie zostawiacz awiz(ów). Jednym, zdecydowanym ruchem dłoni wykreśliłem z kalendarza LIStopad, zastępując go (na razie prowizorycznie) miesiącem poprzedzającym grudzień lub - opcjonalnie - okresem następującym po październiku.
             Moim ulubionym okryciem wierzchnim przestała być peLISa, a stała się nim, podbita sztucznym baranem kapota, którą kupiłem onegdaj na Kurpiach od stacjonarnego handlarza starzyzną. Dodatkowo (i złośliwie) wyprasowałem wszystkie pLISy w spódnicach gŁosia oraz wlałem silny środek pobudzający do jej miesięcznego przydziału meLISy.
       Zlikwidowałem wszelakie, posiadane przeze mnie poLISy ubezpieczeniowe i zawierzywszy, niewiarygodnie wręcz uczciwie wyglądającemu domokrążcy, podpisałem jakiś dokument, dzięki czemu finalnie mam stać się bajecznie zamożnym emerytem, posiadaczem uniwersalnego zestawu garnków oraz kołdry z wełny endemicznego podgatunku alpaki spod Elbląga.
       W niekontrolowanym szale wywaliłem z szafy wszystkie waLIZ ... no żesz! Przepraszam, ale muszę szybko lecieć do śmietnika. OK, już jestem z powrotem. Dzięki Pani Przyrodzie litościwa sąsiadka pozbywając się zabytkowych (sądząc po wyglądzie i zapachu) ogórków kwaszonych, wywaliła je do sąsiedniego pojemnika, więc moje cenne czemodany szczęśliwie ocalały. Jedźmy zatem dalej.
       Już nigdy nie zajrzę za kuLISy żadnej operetki w chwili, gdy aktorki przebierają się do kolejnych scen i zacznę prowadzić się porządniej, aby nie zarazić się LISzajem, czy inną francą z LISem na końcu. Wytruję wszystkie pszczoły, by przestały produkować propoLIS oraz zacznę żarliwie i publicznie wspierać transport drogowy, by finansowo i (przede wszystkim) mentalnie wykończyć fLISaków.
          Każdego, pierwszego dnia kwietnia będę ponury, jak noc w miesiącu poprzedzającym grudzień i żadne głupie prima apriLISy nie wzniecą we mnie cienia chęci sprokurowania żarciku (zwłaszcza tego z wydrążonym kowadłem wypełnionym rtęcią i umieszczonym nad ranem na chybotliwych drzwiach do ustępu). 
          Jeżeli kiedykolwiek zostanę stolarzem, cieślą i/lub snycerzem, będę korzystał wyłącznie z draneczek, deseczek, patyczków itp., gdyż w moim renomowanym zakładzie nie będzie miejsca dla żadnych, parszywych LIStewek, a gdy wreszcie cofną mi zakaz opuszczania kraju, stanę się postrachem światowej sławy muzeów i galerii, zrywając LIStki figowe skrywające ascetyczne przyrodzenia antycznych herosów. 
         Mógłbym tak w nieskończoność, ale wiem, że już wiecie o co mi chodzi, kto ponosi całą winę i w kogo, jako drudzy, macie rzucić kamieniem. 


















wtorek, 16 października 2018

Jesienna Biebrza z warmińskimi żurawiami w tle.

                  Ponownie żurawie, ale co zrobić, gdy ten sezon w znacznej części podporządkowaliśmy im właśnie? Z drugiej strony, jakby się tak mocniej zastanowić, można by zrobić w sumie wiele innych rzeczy, a nawet bardzo, bardzo wiele rzeczy zrobić by można. Można by - na przykład - wyjechać na zmywak do Ełku, spędzić resztę życia na kresach Prowansji lub zostać podstarzałym pikolakiem w ostrołęckim hotelu i dopędzić resztkę wegetacji w zapleśniałej suterenie z widokiem na kurpiowską przemoc uliczną. Można by zostać pełnoprawnym Prażaninem (tym czeskim), nadmedialnym kandydatem do gminnego samorządu lub - wreszcie - weekendowym tancerzem fado w oligarszym klubie hodowców gołębi nierasowych.

         Można by też - po raz któryś - pojechać nad Biebrzę i to właśnie uczyniliśmy na pohybel ww. marzeniom.

         Zapytacie zapewne, czy jesienna Dolina może zaoferować Wam/Nam jeszcze jakieś urokliwości? No cóż, jakieś tam pewnie i owszem, jednak kudy im do jej wiosennej odsłony i kudy im do jej pozimowego szaleństwa, przy którym najzacniejsze, karaibskie karnawały prezentują się niczym czwartkowe wieczorki dla samotnych serc w lokalach pamiętających zdecydowanie lepsze czasy.
         Senna, pozbawiona starorzeczy, rzeka toczy leniwie swe wody przez jałową - niczym podlaskie grunty orne - polodowcową nizinę. Nie słychać już ogłuszającego jazgotu ptactwa, ni ryku, podnieconych wiosenną ciepłotą, płazich samców. Na próżno wypatrywać wodnego kwiecia, który tak bardzo cieszył lazur ocząt w trakcie majowych, niespiesznych wędrówek po nadrzecznych bulwarach Pani Przyrody. Ba, choć to czas miłosnych uniesień jeleniowatych, byki - i te jelenie i te łosie - odzywały się tak mało wyraziście, jakby nagle uznały, że bliżej im do klasztornej celi, aniżeli do bagiennych świątyń cielesnych rozkoszy. Tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu zachodzące słońce przeglądało się narcystycznie w rozzuchwalonej toni rozlewisk, teraz rozciągają się stepy pokryte roślinnością tak suchą, że aż w człowieku budzi się jego pierwotna, piromańska natura, a drżące dłonie bezwiednie szukają hubki, krzesiwa i kanistra. W jesiennej Dolinie nie zaznasz już, samotny wędrowcze, widoku pływających krów i towarzyszących im pastuszków płci wszelakiej i wieku takiegoż. Nie usłyszysz zawadiackich zaśpiewów, odurzonych obuchem testosteronu, kawalerów ani też świergotu łydatych dziewcząt niosącym ku nim, a to zgrzewkę Łomży, a to 0,7 z Club-Colą-Coktą-Polą, a to skrzynkę winopodobnego nektaru przełamanego przecudowną wonią świeżego E220. Zniknęły gdzieś hordy turystów i towarzyszących im przewodników rozmaitej maści i umaszczenia, choć to akurat złe nie jest i tego jedynie mi nie brakowało.

         Taka właśnie jest ta jesienna Biebrza, więc jeżeli wybieraliście się w te okolice, to lepiej dajcie sobie spokój, a zaoszczędzone w ten sposób środki wydajcie na karmę dla gawronów i kawek, które lada moment nadlecą znad mroźnego Kaliningradu, albo coś równie bezsensownego.


PS. Jakieś tam fotki udało się nam oczywiście pstryknąć, ale muszą trochę poczekać w kolejce, gdyż przez ostatnie zawirowania pracowe i niepracowe stworzył mi się pewien niewielki zator, co zresztą widać po mojej, nienatrętnej, blogowej aktywności.



















czwartek, 4 października 2018

Po prostu o przyrodzie.


         Jako, że już dawno nie napisałem niczego, co choćby o ćwierć atomu otarło by się o magiczny świat Pani Przyrody, postanowiłem to zmienić i przygotowałem post, w którym wręcz iskrzy się od opisów cudów Natury. Pozwólcie zatem, że  tym razem zabiorę Was do bajecznej Doliny Biebrzy, gdzie spędziliśmy ostatni weekend, czyli - będąc precyzyjnym - ochłap piątku, sobotę i plugawie krótki, niedzielny epizodzik.

Piątek. Dzień pierwszy.

         Na miejsce dotarliśmy zbyt późno, by sfotografować cokolwiek, a to za sprawą zbliżających się wyborów samorządowych, czego dowodem były wszechobecne prace mające na celu stworzenie infrastruktury drogowej, która nie śniła się autochtonom, nawet po przedawkowaniu sporyszu. Wspomniana kwestia dotyczy zwłaszcza Kurpi, gdzie zlikwidowano niemalże wszystkie, dotychczasowe dukty i - na czas przebudowy - ustawiono liczne, wahadłowe sygnalizatory. O ile jednak w okolicach takiego np. Olsztyna podobne światełka zmieniają swą barwę, co kilka minut, o tyle na Kurpiach wahadełka zmieniają się wyłącznie w systemie dobowym. Oznacza to - ni mniej, ni więcej - że jeżeli jedziemy autem i widzimy, że zielone zaczyna przeistaczać się w barwę jesiennego winobluszczu, możemy spokojnie wracać do domu, chyba że pragniemy się godnie zestarzeć, stercząc godzinami pod czerwoną (!) latarnią. Nam jednak, jako że do domu mieliśmy bardzo daleko, nie pozostało nic innego, aniżeli uzbroić się w cierpliwość i czekać, więc do Doliny dotarliśmy w absolutnych ciemnościach i tylko roztaczająca się wokół, subtelna woń świeżo nastawionego zacieru, uświadomiła nam, że jesteśmy na miejscu.

Sobota. Dzień drugi.

         Ryk chłysta i - naprzemiennie - gromkie popisy koguta wydobywające się ze gŁosinowego smartfonu, uświadomiły nam, że czas wstawać. Poderwaliśmy zatem swe gibkie ciała i ruszyliśmy gracko na salony Pani Przyrody, tym bardziej, że wyzywające światło gwiazd dawało nadzieję na brzask przecudowny i świt, który niejednego, nadwrażliwego pejzażystę mógłby przytrafić o rozległy zawał uszczęśliwionego serca, ale pozwólcie, że pominę dalsze opisy, gdyż wiem, że wiecie w czym rzecz.
         Tuż po pracowitym, fotograficznym poranku udaliśmy się do pewnej restauracji (zwanej dla niepoznaki barem) mieszczącej się przy stacji paliw jednego z wiodących, podlaskich koncernów naftowych. Jak już wiecie (albo i nie) od jakiegoś czasu jestem na restrykcyjnej diecie-cudzie, która teoretycznie powinna zmienić mnie we współczesne wcielenie Apollina, jednak zawsze podczas naszych wyjazdów, korzystam w tej materii z prawa dyspensy, chociaż -  rzecz jasna - bez przesady. Ponieważ godzina była zbyt wczesna na potrawy ciężkostrawne, jako to jajecznica na maśle, naleśniki z serem i/lub marmoladą, skoncentrowałem się wyłącznie na daniach lekkich i jednocześnie pożywnych. Niestety miałem pecha, gdyż ostatnią porcję, wędzonego w trawie cytrynowej tofu zamówił, stojący przede mną w kolejce operator wozu asenizacyjnego, zaś na sałatkę z quinoa, cieciorką i orzechami pekan musiałbym czekać około kwadransa. Ponieważ nie dysponowaliśmy, aż takim ogromem czasu, mój wybór padł był na biopodwawelską grillowaną na (czego jestem prawie pewien) węglach z czereśniowych konarów, garnirowaną piórkami karmelizowanej pracebuli. Do tego oczywiście ekologiczne pieczywo z (ufam!) tymotki oraz filiżanka wonnej, biodegradowalnej mokki z humanitarnie nienagannej części Afryki.
         Po wspomnianym posiłku ponownie wyruszyliśmy na spotkanie z mokradłową bioróżnorodnością, ale ponieważ wiem, że jest to Wam nieobce, pominę opis tej, w sumie najnudniejszej, części dnia.

Niedziela. Dzień trzeci i zarazem ostatni.

         W smolistą czerń podlaskiej nocy, niczym pancerne zagony Guderiana, wdarło się rozpaczliwe wycie żoninego budzika. To czas pobudki dla tych, którzy nie po sen przybyli na kresy Rzeczypospolitej, a po Pani Przyrody Cuda-Niewidy. To czas, gdy znaczenie traci zmęczenie członków i głowy, nienawykłej do lokalnej fermentacji, rozchwianie. Ruszamy zatem ponownie w mroczne bezkresie moczarów z nadzieją, że źrenice naszych obiektywów wnikną głęboko w otchłań łosich istnień. Oczywiście tego, co było później, nie ma sensu opisywać, gdyż w głębi duszy czuję, że mentalnie byliście wtedy ze mną. Wierzę, że moje oczy były Waszymi oczyma, a palec, którym naciskałem przycisk migawki, Waszym palcem był wtedy!
         Zmęczeni, niczym muły spod Monte Casino, cudem jakimś, po raz wtóry, dotarliśmy do opisywanej wcześniej restauracji. Przyznam szczerze, że trudy poranka sprawiły, że mój umęczony - niczym krzyż architektów ryżowych tarasów - wzrok z trudem rozpoznawał, znajome już przecież, napisy na menu-tablicy, nie na tyle jednak, by nie wychwycić - niczym orłosęp padliny - bigosu myśliwskiego. Co prawda wzmiankowany bigos miał tyle wspólnego z tym, co powinno kryć się pod tą nazwą, ile polski, zbrzusiały nemrod z Artemidą, ale - na Peruna - nie bądźmy żałosnymi purystami!
         I to byłoby na tyle. Tuszę, że oczarowałem Was opisem obrazów, które towarzyszyły nam podczas naszej ostatniej, bagiennej wyprawy i które - mam nadzieję - zostaną Wam pod powiekami na zawsze.

PS. Przepraszam, ale komentowanie i odpowiedzi na komentarze muszę przełożyć na jutro, gdyż dziś padam i upadam:)