Tegoroczne
rykowisko w naszym stałym miejscu nie powalało na kolana. Jak
nie za wysoka temperatura, to myśliwi, jak nie myśliwi, to żurawie, jak nie żurawie, to
brak czasu, a jak nie brak czasu, to inny rąbek u spódnicy, czyli na przykład Biebrza. Tyle
tylko, że ja nie o tym.
Chciałem się mianowicie pochwali się, że zrobiłem swój, pierwszy w życiu, ser!
Tak jest proszę Państwa, uczyniłem najprawdziwszy na świecie SER z MLEKA! Oczywiście kilka
osób miało, w tym MOIM sukcesie, swój mikroskopijny udział, ale cały splendor
powinien przypaść MI i tylko MI! Dlaczego? Już wyjaśniam, choć nie
ukrywam, że napastliwe zmuszanie mnie do jakichkolwiek wyjaśnień, nieco mnie uraża.
Zacznijmy
od zadania sobie fundamentalnego pytania, czyli co jest potrzebne do
wytworzenia sera? Otóż do wyroby owego, elitarnego smakołyku,
potrzebujemy:
receptury
praktyki
mleka
podpuszczki
przypraw/dodatków
ażurowych miseczek
termometru
garnków
wody
soli
ręcznika papierowego
i ... oczywiście ogromu talentu.
Naturalnie
wśród ww. wymienionych substratów-elementów-czynników - jak się zapewne
domyślacie - są te kluczowe i są te całkowicie poboczne i śmiesznie - wręcz - nieistotnie banalne. Do tych pierwszych (co
potwierdzi każdy Francuz, większość Włochów i wielu, naprawdę wielu, Bułgarów) należą: podpuszczka, przyprawy,
termometr, garnki, woda, sól, ręcznik papierowy i naturalnie wspomniany ogrom
talentu, zaś do tych drugich, cała reszta.
Bo cóż z
tego, proszę ja Was, że nasza przyjaciółka Majka ogarnęła recepturę i pokazała
gŁosiowi, jak ją przekuć na gotowy produkt? Jakież - na Bioróżnorodność Obszarów Wiejskich - znaczenie ma fakt, że
pewna młoda kobieta przywiozła do Olsztyna kilkanaście litrów mleka, luksusowym
przecież i przewygodnym PKS-em? Kto, ze znających się na klasycznym serowarstwie,
nie parsknie pogardliwym śmiechem na wieść o tym, że większość, prostackich i - prozaicznych wręcz - czynności wykonała wspomniana już gŁośka? Równie dobrze można by napisać, że
gwiazdki Michelina, to zasługa (sic!) dostawców,
pomywaczy i podkuchennych! To trochę również tak, jakby za wyborne ragout
z dzika należałoby podziękować wiewiórce, która kiedyś tam, w praczasach, zakopała owoc
dębu, a ten po wiekach zamienił się w dorodne drzewo i wykarmił soczyste szynki leśnego wieprzka.
W produkcji
serów, Szanowni Państwo, liczą się niuanse, a nie siermięga i taśma produkcyjna!
To rodzaj subtelnej gry z - żywym poniekąd - tworzywem, to inteligentna eliminacja tego, co nieistotne i
celowe uwypuklanie, pozornie nieistotnych, szczegółów. To suma sum olbrzymiego talentu, wiedzy,
wyrafinowania i - akurat w moim przypadku - urody!
Po
pierwsze to JA przydźwigałem w strugach deszczu... Deszczu?! W strugach tajfunu 50! (słownie: pięćdziesięcio) mililitrową cysternę z podpuszczką
(nie wspominając o ciężkich - niczym sumienie niedowidzącego sprzedawcy grzybów leśnych - ażurowych miseczkach!) To JA pożyczyłem od kolegi Andrzeja termometr, a
to przecież jeszcze nie wszystko! Któż inny, jak nie JA wykończył wzrok lekturą opisów na opakowaniach w dziale z przyprawami w jednym z hipermarketów (którego nazwy nie
mogę zdradzić, więc napiszę tylko enigmatycznie, że zaczyna się na Tesc, a
kończy się na o), a następnie w rozległym kwartale ręczników papierowych? Kto
powyjmował garnki z szafek? Kto rozpuścił sól w wodzie, a wiecie dobrze, że na olsztyńskim Zatorzu, nie jest to łatwe?! Kto wreszcie delikatnymi muśnięciami dłoni - niczym samiec
jętki, partnerkę skrzydełkiem - osuszył sery po wyjęciu z solanki? JA!
I to by
było na tyle. Za czas jakiś (być może) ukaże się książka, mojego autorstwa, poświęcona tradycyjnemu serowarstwu, więc zachęcam do zakupu i lektury z naciskiem na to pierwsze. Kto wie, może dzięki temu, cennemu Compendio di formaggio,
uda Wam utłuc jakiś wytwór seropodobny (mam taką nadzieję, choć uczciwie przyznaję, że nie jest ona zbyt
wielką), a nawet jeżeli nie, to przynajmniej na chwilę zetkniecie się z magią wielkiego przetwórstwa ... przepraszam magią WIELKIEGO przetwórstwa!
PS. Jako, że blog jest - przynajmniej w torii - poświęcony fotografii przyrodniczej chciałbym nawiązać i do tej, szlachetnej Muzy. Otóż
postanowiłem, że swoje doświadczenia na niwie serowarstwa, przeniosę na pola
związane z utrwalaniem tego, co dzieje się w ogródku Pani Przyrody. Dlatego też
noszę się z zamiarem zakupu aparatu, który ofiaruję gŁosiowi, by Ta ruszyła z
nim w tzw. teren, odwaliła najprostszą i - w sumie najłatwiejszą - robotę, a za
resztę (tę najtrudniejszą) wezmę się JA!