Od czasu do czasu zdarza mi się zaglądać na łamy Facebook`a ale w zasadzie tylko po to, by zawiadomić Szanowne Publikie, że na moim blogu
pojawił się nowy post lub opróżnić nocnik prymitywnego hejtu na koleżanki i kolegów, którym udało się pstryknąć coś fajnego. Tyle tylko, że nie o tym jest ten tekst. Lub
tylko trochę o tym.
Tak się jakoś stało, że w sieci nie ma zdjęć ze mną w roli głównej, więc w rezultacie nikt nie wie
(poza osobami, które znają mnie w wersji analogowej), jak wyglądam. Cenię to
sobie bardzo, gdyż bycie anonimowym niesie ze sobą szereg korzyści, jako to na przykład zarabianie kasy metodą na przedwcześnie podstarzałego wnuczka, na nawróconego satanistę po kolędzie lub na trzecie zwłoki od lewej w filmowej epopei o repolonizacji Prus Wschodnich.
Bywa jednak i tak (zwłaszcza podczas naszych
wyjazdów w tzw. teren), że człowiek zaczyna żałować swojej antymedialności. Wędrujemy sobie na przykład szlakiem Gugny-Barwik lub - gdy dopadnie nas szaleństwo - szlakiem Barwik-Gugny i
spotykamy osoby fotografujące przyrodę, które rozpromieniają się na widok gŁosia
(bo znają jej twarz z sieci) i kompletnie ignorują moją osobę, traktując mnie,
jak jakiegoś pachoła od noszenia statywów. Czyli – innymi słowy –
prawie każdy rozmawia z Iwoną i prawie nikt nie rozmawia ze mną. Oczywiście
zawsze mogę nieśmiało nadmienić, że ja, to ja, czyli ten … no … mąż, ale z tym
też jest pewien problem, który niestety wynika z mojej wrodzonej
potrzeby konfabulacji, koloryzacji i kokieteryzacji. Wstyd przyznać,
ale w przeświadczeniu użytkowników pewnych, specjalistycznych portali
fotograficzno-przyrodniczych mam jakieś dwa metry w kłębie, trzy w
klatce piersiowej, urodą przypominam grzeszny owoc afektu Antonio
Banderasa do nastoletniej Barbary Brylskiej, zaś mózgiem - szachową reprezentację ZSRR w czasach Kasparowa, czyli weź tu człowieku zamień swój własny,
ciężko wypracowany mit sieciowego nadczłowieka na błahą pogaduszkę na torfowisku. Ale do rzeczy.
Jeżeli oglądacie zdjęcia na tym blogu, to
wiedzcie, że 99,99% łosiowych konterfektów, pochodziło do tej pory znad Biebrzy. Ten
0,1%, to jeden łoś spod Nidzicy i dwa łosie spod Pisz`a. Cała reszta, to nieodrodni synowie (i córy, rzecz jasna)
doliny otulającej rzekę Biebrzę, jej urokliwe dopływy i systemy melioracyjne z rodzaju szczegółowych. Przejdźmy jednak do meritum.
Od zarania dziejów, czyli od - jakby nie liczył - Wielkiego Wybuchu (plus-minus tydzień), przyroda rozwijała się dynamicznie i często mało przewidywanie, ale jakaś myśl przewodnia, jednak w tym całym chaosie była. Obecnie jednakowoż, ta sama przyroda stała się już, wspomnianej przewidywalności, cieniem. Dlaczego? Ano dlatego, że - co widać już wyraźnie - kończy się powoli czas jeżdżenia na łosie, wilki, bataliony, żurawie itp. w te same, precyzyjnie określone miejsca. Nie ma już tak, że jak chcemy sfotografować łosie, to walimy jak w dym w Dolinę, jak żubry, to jedziemy do Białowieży, a jak jelenie, to ... no dobra, jelenie to akurat są wszędzie. Wszystko to obecnie zmiennym jest, jak - nie przymierzając - samice naczelnych. Jeszcze nie tak dawno żołny można było spotkać prawie wyłącznie na wygrzanych słońcem, lessowych pagórach południowej Polski, a dziś z powodzeniem kolonizują Podlasie i Suwalszczyznę. Dekadę temu szakal złocisty przemierzał bezkresy węgierskiej puszty, a teraz przemierza kresy Olsztyna. Brukselsko-amsterdamska aleksandretta obrożna przeflancowała się już na staropiastowską stronę Odry i Nysy, a łosie i wilki na Kaszuby. Tego typu przykłady można by oczywiście mnożyć w nieskończoność, ale myślę, że już wiecie w czym rzecz.
Co jest powodem tego przyrodniczego galimatiasu? No cóż. Teorii, jak zwykle jest wiele. Część badaczy wytłumaczenia upatruje w zmianach klimatu, dzięki którym kolejne stworzenia mogą zasiedlać nowe i dotychczas mało przyjazne dla nich regiony kraju. Inni składają to na karb powiększania się poszczególnych populacji, kurczenia się siedlisk i w konsekwencji naturalnej dyspersji, czyli - mówiąc po ludzku - migracji młodych, zuchwałych i ciekawych świata osobników do miejsc, w których opuszki i racice przedstawicieli ich gatunków nigdy jeszcze nie postały. Pewnie racja sytuuje się gdzieś pośrodku, choć nie można wykluczyć, że za chwile okaże się, że to jeszcze coś innego.
Co jest powodem tego przyrodniczego galimatiasu? No cóż. Teorii, jak zwykle jest wiele. Część badaczy wytłumaczenia upatruje w zmianach klimatu, dzięki którym kolejne stworzenia mogą zasiedlać nowe i dotychczas mało przyjazne dla nich regiony kraju. Inni składają to na karb powiększania się poszczególnych populacji, kurczenia się siedlisk i w konsekwencji naturalnej dyspersji, czyli - mówiąc po ludzku - migracji młodych, zuchwałych i ciekawych świata osobników do miejsc, w których opuszki i racice przedstawicieli ich gatunków nigdy jeszcze nie postały. Pewnie racja sytuuje się gdzieś pośrodku, choć nie można wykluczyć, że za chwile okaże się, że to jeszcze coś innego.
W tym sezonie po raz pierwszy prawie nie fotografowaliśmy łosi w zimowych, biebrzańskich lasach, gdyż albo nie udało nam się ich tam spotkać, albo zostały do szczętu przegonione przez pewnych, chciwych na kasę tzw. przewodników podlaskich i ich klientów. Na szczęście spotkaliśmy je (te łosie, a nie tych pseudoprzewodników) w zupełnie innym miejscu i to w liczbie w jakiej dotychczas ich nie oglądaliśmy.
Można sobie zadać teraz pytanie, czy opisywana sytuacja jest korzystną, czy też nie? Wiem, że zatwardziali ekokonserwatyści odpowiedzą, że jak świat, światem, tak taka np. Dolina łosiem stała i taka ma pozostać po wsze czasy, czyli przynajmniej do chwili przejęcia władzy przez kumate karaluchy. Ja jednak, jako przyrodniczy liberał, nie mam nic przeciwko żołnom w Wiżajnach i łosiom na plaży we Władysławowie. Chcą zmian, to niech je mają, a my może wreszcie zobaczymy trochę Polski, a nie tylko tę Biebrzę i Biebrzę.
PS. Ten post jest pierwszym z serii tzw. postów łączonych (kmr. ការរួមបញ្ចូលគ្នាក្រោយ), czyli takich, które z założenia mają zaczynać się od poważnych rozważań na temat funkcjonowania człowieka we współczesnym, odhumanizowanym świecie, arystotelesowskiego i kartezjańskiego postrzegania przyrody, dokonań rewolucyjnej szkoły ekoparapsychologii inż. Zdzisława Marii hr. Walczaka itp., a kończyć krótką, krotochwilną puentą odnoszącą się do ... tak naprawdę, nietzscheg`o.
Można sobie zadać teraz pytanie, czy opisywana sytuacja jest korzystną, czy też nie? Wiem, że zatwardziali ekokonserwatyści odpowiedzą, że jak świat, światem, tak taka np. Dolina łosiem stała i taka ma pozostać po wsze czasy, czyli przynajmniej do chwili przejęcia władzy przez kumate karaluchy. Ja jednak, jako przyrodniczy liberał, nie mam nic przeciwko żołnom w Wiżajnach i łosiom na plaży we Władysławowie. Chcą zmian, to niech je mają, a my może wreszcie zobaczymy trochę Polski, a nie tylko tę Biebrzę i Biebrzę.
PS. Ten post jest pierwszym z serii tzw. postów łączonych (kmr. ការរួមបញ្ចូលគ្នាក្រោយ), czyli takich, które z założenia mają zaczynać się od poważnych rozważań na temat funkcjonowania człowieka we współczesnym, odhumanizowanym świecie, arystotelesowskiego i kartezjańskiego postrzegania przyrody, dokonań rewolucyjnej szkoły ekoparapsychologii inż. Zdzisława Marii hr. Walczaka itp., a kończyć krótką, krotochwilną puentą odnoszącą się do ... tak naprawdę, nietzscheg`o.