O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

wtorek, 26 września 2017

Wrzesień - Ogólnopolskim Miesiącem Podsumowań.

Wiem, że do Sylwestra zostało jeszcze trochę czasu, ale skoro niedościgniony i nieśmiertelny Dariusz Szpakowski może podsumowywać mecz w 65 minucie, to i ja mogę publicznie zastanowić się na tym, jaki był ten rok i nieważne, że ciągle mamy wrzesień. Uprzedzam jednak, że żadnej chronologii w tym poście nie znajdziecie.
Jako NadMag Pesymizmu, Cesarzowa Marudzenia, Papież Czarnowidztwa i Generalissimus Utyskiwania, zacznę oczywiście od minusów, a było ich niemało. Przede wszystkim rozlewisko. Ten sezon był najgorszym ze wszystkich. Mało tego! Był tak zły, że - jako taki - powinien spoczywać w Sevres, tuż przy wzorcu metra, jako przykład najgorszego czasu do fotografowania ptactwa wodnego (poza jednym wyjątkiem)! Albo nie było wody, albo – tak, jak teraz – jest jej zdecydowanie za dużo. Jednym słowem najpierw ptaki nie miały gdzie żerować, a teraz gdzie przystanąć. Co ciekawe działo się tak, pomimo tego, że od ubiegłego roku rozlewiskowa stacja pomp stała się własnością PTOP-u, czyli teoretycznie można było oczekiwać, że sytuacja hydrologiczna wreszcie się unormuje.
Kolejna kwestia, czyli wiosenna Biebrza. Miało być super, ale ze względu na względy klimatyczne, organizacyjne i – przede wszystkim - demograficzne, było tak, jak było, choć nurzania się w wielobarwnych czeluściach ekstensywnie potraktowanych łąk, raczej nie zapomnę.
Następna porażka, to gęsi, których nie zastaliśmy tam, gdzie zawsze, a przynajmniej nie było ich na Warmii. Niestety, Wspólna Polityka Rolna UE czyni opłacalnymi co bardziej egzotyczne rośliny, a że nasi rolnicy zasmakowali w coraz szybszych i coraz droższych traktorach, gęsi ominęły nasze prastare, pruskie ziemie i poleciały tam, gdzie wzrok i WPR nie sięgają, czyli do - nieznanych nam z nazwy - Ukrytych Krain, w których w dalszym ciągu rośnie przaśna i - nafaszerowana przepysznym glutenem - kukurydza.
Rykowisko. Ponieważ pisałem już o nim w poprzednim poście, nie chcę się powtarzać i nadmienię tylko, że bywało lepiej, a już bez wątpienia mniej krwawo.
Żołny. Mieliśmy fotografować je w maju, ale ponieważ jesteśmy uczuleni na tłok i nie lubimy stać w kolejkach do nor, odpuściliśmy sobie tę gratkę, choć muszę uczciwie przyznać, że w mojej agnostycznej duszy coś, w dalszym ciągu, skowyczy.

A teraz dobre strony 2017 roku.

Przede wszystkim rozlewisko. Wreszcie po roku starań udało się nam dopaść żurawie na noclegowisku, a że pogoda o dziwo dopisała, coś tam pstryknęliśmy.
Wiosenna Biebrza, choć mało ptasia, zaoferowała nam wreszcie łosze z nowo narodzonymi łoszakami, czego do tej pory skąpiła pokazując w zamian jakieś bataliony i inne, przereklamowane barachło.
Styczniowy wyjazd na żubry, który wreszcie się udał, czyli były żubry i był arktyczny wyż, a więc wszystko to, co w przyrodzie najlepsze. Oczywiście nie zrobilibyśmy tych zdjęć gdyby nie życzliwi ludzie z tamtych stron, czyli Jarek i Michał.
I to byłoby na tyle. Oczywiście mógłbym ciągnąc te listy w nieskończoność (zwłaszcza tę pierwszą), ale nikt nie płaci mi za przynudzanie. Poza tym będzie ku temu okazja, gdy w lutym będę podsumowywał kwiecień z 2013.


PS. Poniżej kilka odnalezionych fotek z lata. Oczywiście wiem, że mamy już jesień (poznałem po grzybach), ale lojalnie uprzedzałem, że ten post jest achronologiczny. Kolejne będą już bardziej aktualne (jelenie, żurawie i takie tam), choć - jak zwykle - nie wszystkie.




























poniedziałek, 18 września 2017

Rozstrzelane rykowisko.

       Wybaczcie, ale jeszcze raz wrócę do tematyki polowań i myśliwych. Jak już wielokrotnie pisałem, nie jest wrogiem samego łowiectwa podobnie, jak nic nie mam do wycinki drzew na, utworzonych w tym celu, plantacjach. Rozumiem, że w sytuacji, w której zawodzą wszystkie, inne metody, odstrzał redukcyjny jest koniecznością, związaną z zachowaniem części siedlisk, kondycji poszczególnych populacji itp. Zdaję sobie sprawę z faktu, że tam, gdzie np. chcemy utrzymać lub reintrodukować kuraki (cietrzewie, głuszce, kuropatwy) zmuszeni jesteśmy do redukcji ich naturalnych wrogów – lisów, borsuków, kun itp. 
       Ci z Was, którzy tu zaglądają, pamiętają zapewne nasze ubiegło- i tegoroczne posty, w których pokazywaliśmy jelenie. Nie jest to nasz główny, fotograficzny cel, rzadziej od innych chadzamy po lasach w ich poszukiwaniu, ale od czasu do czasu lubimy zajrzeć pod Olsztyn, gdzie udawało nam się coś sfotografować. Ot, taka bardzo przyjemna odmiana od pstrykania ptaków i widoczków.
O tym, że poruszamy się po terenie polowań (w tym dewizowych) wiedziałem, ale łudziłem się, że może tej jesieni będzie inaczej. Może tym razem nasi odpuszczą, a bogate nacje nie przyjadą, a jak już się pojawią, to może będą bardziej wstrzemięźliwi, może… 
Myśliwi się jednak pojawili i zaczęło się strzelanie, ale nie takie, jak w ubiegłym roku. Byli praktycznie codziennie i codziennie ubywało byków. Tych atrakcyjnych i tych mniej. Tych, których czaszki można zawiesić nad kominkiem i chwalić się swoim łowieckim sukcesem i tych mniej spektakularnych, ale za to tanich. Tyle tylko, że to nie jest sukces i to nie jest łowiectwo. To jest egzekucja.
Lubię oglądać dokumenty w National Geographic i Discovery, pokazujące ludzi, zamieszkujących zadupia Alaski, którym zdarza się zabijać zwierzęta, żeby przeżyć zimę. Nie po to, żeby zawiesić głowę trupa na ścianie, ale żeby jeść! I ja to szanuję. I uwierzcie mi, że gdybym był tam razem z nimi, to bez wahania pomógłbym im zastrzelić łosia, karibu, pardwę, czy cokolwiek innego i myślę, że to byłoby w porządku.
Polowania były, są i będą, ale polowania W CZASIE RYKOWISKA nie są w porządku i nie ważne kto strzela, nasi, czy ci zza granicy. Nie są w porządku i już! Rykowisko, to misterium. Słowo wyświechtane, jak ostatnia, bura szmata, ale oddające wszystko to, co o tej porze roku dzieje się w lesie. Kto był, słuchał i słyszał, ten wie o czym piszę.
Niestety w naszym, ulubionym miejscu jelenie już nie ryczą. I właśnie dlatego mam kilka pytań do myśliwych. Czy naprawdę macie jakąkolwiek satysfakcję strzelając z bliska do ogłupionych testosteronem zwierząt? Czy nie myślicie, że podprowadzając dewizowych myśliwych, stajecie się tubylcami, którzy za perkal i paciorki są w stanie zrobić wszystko? Jak się czujecie dzwoniąc do domu i mówiąc, że nie wrócicie na noc, bo Niemiec/Francuz/Belg, czy inny EuroPan strzelił i polewa wódkę przy ognisku? Co myślicie, wiedząc że zaczniecie polowanie dopiero wtedy, gdy dewizowcy nasycą się trofeami i opuszczą Wasz teren, zabierając najfajniejsze okazy? Pytania są oczywiście retoryczne i nie oczekuję na nie żadnych odpowiedzi. Mam tylko nadzieję, że jeżeli czyta to ktoś polujący, to przynajmniej się trochę nad tym wszystkim zastanowi.

PS. Te dwa byczki, to wszystko, co zostało z letniej chmary. Nie nadają się na ścianę, więc żyją. Na razie.









Żeby nie było tak ekstremalnie ponuro, przedstawiam LTzW, czyli Latające Trio z Warmii.



poniedziałek, 11 września 2017

Grzybowa histeria narodowa.

       Pogoda nie dopisywała, więc porzuciliśmy na jakiś czas żurawiową czatownię i zajęliśmy się znacznie wygodniejszym i - przede wszystkim - nie wymagającym tyle światła, pstrykaniem jeleniowatych. Fotki poniżej, to dokumentacyjny zapis tego, co dzieje się pobrzeżach lasu zwanego marketingowo - Puszczą Napiwodzko-Ramucką. Jak widać, to jeszcze zdecydowanie nie to, ale pierwsze ryki i tak napełniły nasze trzewia pierwotną radością.
         Tyle tylko, że ten post nie jest o jeleniach, a o grzybach.
Dawno, dawno temu, czyli w czasach studenckich, brałem udział w inwentaryzacji mazurskich żółwi błotnych. Polegało to z grubsza na tym, że przez dwa tygodnie codziennie stawialiśmy kilkanaście żaków na pewnym rozlewisku, co chwila kontrolując ich zawartość w poszukiwaniu rzeczonego gada. Jako, że byliśmy dziewicami na niwie tego typu działalności, cały proceder od strony merytorycznej nadzorował pewien badacz, zaś od strony technologicznej, miejscowy kolektyw kłusowniczy, któremu obiecano amnestię oraz udział w rybach, które również wpadały we wspomniane żaki. Kilkanaście sieci, to już mały PGRyb, zatem po kilku dniach, kłusownicze magazyny zaczęły pękać w tzw. szwach, entuzjastyczny – początkowo - popyt zdechł, a nasi mistrzowie zaczęli przeklinać okoliczną ludność, która zapchawszy jelita rybim białkiem, odmawiała zakupu tegoż po cenach, które nawet północnokoreańscy ekonomiści określiliby, jako dumpingowe. Zdrowy rozsądek nakazywałby w takiej sytuacji zaprzestania pozyskiwania nowego towaru i wypuszczania wszystkich, jeszcze żyjących ryb z powrotem do wody. Zdrowy rozsądek, to jednak jedno, a zapisana w naszych genach potrzeba zbierania, łowienia, gromadzenia, przetwarzania, to zdecydowanie drugie, trzecie i czternaste i ... w tym właśnie miejscu dotarliśmy do naszych grzybów. 
       Ostatni weekend, tak jak napisałem na wstępie spędziliśmy, nieco przymusowo, w lesie. Wyjeżdżając po piątej z miasta, zwróciliśmy uwagę na to, że zazwyczaj pusta o tej porze droga, usłana była zaparkowanymi na poboczach samochodami. W pierwszej chwili pomyślałem, że efekt obławy na zmotoryzowanych uchodźców, ale majaczące w półmroku sylwetki objuczone wiadrami, koszami i plastikowymi reklamówkami z wizerunkiem tzw. bożej krówki, uświadomiły mi, że byłem w błędzie. To nie była żadna obława! To było GRZYBOBRANIE! Grzybobranie, czyli nasz trzeci, po piłce nożnej i imieninach, sport narodowy. 
       Przyznam, że kompletnie nie rozumiem tego amoku, który ogarnia nas, gdy tylko pierwsze, nieśmiałe kapelusze pojawią się wśród wrzosów, mchów i puszek po Tatrze i Harnasiu. Od tego momentu wszystko inne schodzi na plan najdalszy z możliwych i liczą się tylko one: prawdziwki, podgrzybki, kołpaki, kanie (zwane na Podlasiu - sowami), kurki, czerwone kozaki (czyli pociechy), rydze, opieńki, gąski (aka zielonki), a nawet huby i, co mniej trujące, sromotniki. Gdzie nie pójdziemy, wszyscy rozmawiają o grzybach, sposobach ich przyrządzania i przechowywania. Wchodzimy do windy, a tam sąsiad z IX peroruje o wyższości dzikiego boczniaka nad rydzem. Stoimy sobie spokojnie w kolejce do chirurga szczękowego, a wokół nas trwa zawzięta, jak - nie przymierzając -  obrona Monte Cassino, licytacja: "my z moją to dwieście prawdziwków w dwie godziny", "teściowa (niech jej ziemia lekką będzie) w zeszłym roku nacięła z trzysta i to takich w sam raz do octu", "szwagier przywiózł nam wczoraj spod Biłgoraja dziesięć wiader samych kapeluszy, bo myślał ku..., że ..." itd. Albo wreszcie, wchodzimy do sklepu wielkopowierzchniowego, a tam w każdym wózku, jak nie suszarka do grzybów, to przynajmniej kilka zgrzewek słoików, wielopak octu i mieszek gorczycy. Pomyślałem sobie, że gdyby jakiś obcokrajowiec (lub kosmita) posłuchał i zobaczył to wszystko, to mógłby odnieść wrażenie, że Polacy jedzą tylko i wyłącznie grzyby, piją wywar z grzybów, ubierają się w koszuliny utkane z suszonych grzybów i mieszkają w domkach w kształcie grzyba z grzybem na ścianie.
       Może ktoś mi, tak łaskawie wyjaśni, po co nam tyle tych grzybów?! Przecież tak naprawdę konsumujemy je tylko kilka razy do roku, czyli w Wigilię i gdy kolega przyjdzie do nas z wódką, czyli ... jednak częściej, niż kilka razy, ale i tak w dalszym ciągu rzadziej, niż np. takie ptifury. Czy nie wystarczy nam zatem kilka grzybków w ocet i kilkanaście na susz?! 
       Otóż nie! Nie wystarczy! My Słowianie już tacy jesteśmy, że jak ryba bierze, to łowimy tak długo, aż przestanie, a wszystko to, co złapiemy - myk do wora i do domu. Jak jest wysyp, to połowa z nas bierze urlop, druga połowa idzie na L4 i wydzieramy z poszycia wszystko, co się da z grzybnią i ponazistowskim niewybuchem włącznie. A to, że później wywalimy część łupów do kosza, bo się zestarzały i nikt ich nie chce? A to już inna bajka, którą opowiem, gdy tylko uporam się z czyszczeniem sterty borowików, które przywieźliśmy z wyjazdu na ... teoretycznie jelenie.

PS. Post zawiera lokowanie produktów.