W przednim poście obiecałem, że wyjaśnię czym - według
mnie - różnią się DOKFOTKI od FOTEK, ale doszedłem do wniosku, że to
jednak bez sensu, gdyż byłaby to przyciężka dywagacja na wzór średniowiecznych
rozważań o wyższości biskupiej kolaski nad miotłą wiedźmy z Uroczyska Klimkowo. Jak wiadomo z wiarygodnych podań, tak jeden, jak i drugi środek transportu miał swoich zwolenników, a zatem szkoda
strzępić język, czyli skórka niewarta niedźwiedzia, na którym jest dzielona.
Kwadrans później pomyślałem jednak, że w sumie, dlaczego nie? Innego pomysłu na post nie posiadam, urlop w toku, kot zaginął
bez wieści, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by ponadwyrężać Wasz czas.
Uprzedzam jednak, że to subiektywny temat rzeka, ale w końcu kto nie wchodzi do
rzeki, ten nie ma odmrożeń.
Jaka jest zatem podstawowa różnica pomiędzy
przytoczonymi na początku rodzajami zdjęć? Otóż … czasem jest bardzo duża, a czasem
niewielka.
Dziękuję za poświęconą uwagę.
Żartowałem, więc jeszcze raz:
Jaka jest zatem podstawowa różnica pomiędzy
przytoczonymi na początku dwoma rodzajami zdjęć? Pewnie, gdyby to pytanie
dotyczyło sztuki (i nieważne, czy chodzi o wołową pręgę w sosie, czy tę drugą,
czyli … tę drugą) i zadano by je krytykowi, w odpowiedzi dostalibyście wykład,
w którym ów człowiek wykorzystałby połowę zawartości Słownika Wyrazów Obcych,
czyli – innymi słowy - otrzymalibyście, ładnie wyglądający na papierze, bełkot. Jeżeli jeszcze
tego nie znacie, to nakłaniam do poczytania artykułów i recenzji na portalach
poświęconych tzw. modern art.
Ponieważ nie posiadam takowego wydawnictwa,
ograniczę się do kilku, prostych słów. Otóż według mnie, sztuką
zarówno tą prawdziwą, jak i tą … drugą, jest to, co mi smakuje, albo to, co mi się
podoba, niezależnie od tego, co napisał lub napisze jakiś niespełniony kucharz
lub tzw. artysta. Dlatego właśnie zawsze wybiorę gołąbki mojej Mamy, a nie ekspresyjną kupkę czegoś na talerzu wielkości anteny do odbierania niemieckojęzycznego
softporno. I nie ma tu znaczenia fakt (o którym zapewne pomyśleli moi - nomen
omen - krytycy), że gołąbki mam za darmo, a za stosik azerskich marchewek w
glazurze z marynowanych pędów płonnika z kleksem ciekłego azotu, muszę zapłacić
równowartość przeciętnej renty.
To samo dotyczy sztuki … tej drugiej. Oczywiście wiem,
że „Dama z gronostajem” uważana jest za arcydzieło, a L(d)Vinci wielkim
człowiekiem był. Dla mnie jednak ten obrazek, to co najwyżej renesansowa wersja
zdjęcia do legitymacji Mediolańskiego Związku Rzeźników Zwierząt Futerkowych, a nie
żadna sztuka. Sztuką jest natomiast dla mnie wykonana z gliny maska, którą kupiłem za 5
zł na jarmarku w olsztyneckim skansenie. Jej autorem jest jakieś - nieznane mi - dziecko ze szkoły specjalnej, a ja kupiłem ją nie dlatego, że chciałem zrobić
dobry uczynek (przypominam, że chodzi o pięć złotych), ale dlatego,
że zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie.
I to jest właśnie sedno całej sprawy pn. „DOKFOTKI i FOTKI”.
Nieważne kto zrobił zdjęcie i co na nim jest. Nie ma też znaczenia, jakie jest ono pod
względem technicznym. Jednym słowem. Albo zdjęcie ma to coś w sobie i zasługuje na miano FOTKI,
albo nie i wtedy jest to DOKFOTKA, czyli jakiś tam zapis fragmentu zastanej rzeczywistości. I tyle.
PS. Poniżej, pierwsza porcja, mniej lub bardziej aktualnej, zbieraniny DOKFOTEK (w znakomitej większości!) w roli przerywnika pomiędzy kolejnymi żurawiami i ... zdecydowanie czymś trudniejszym.
PS.2. Uciekinier odnalazł się był, po upływie niemalże doby.
Na razie nie mogę napisać, gdzie był był, ani też upublicznić jego, pełnego wizerunku z
uwagi na dobro śledztwa - jako też - samego podsądnego. PS.3. W tle - perełka warmińskiego budownictwa sakralno-obronnego!
Fot. Ola Gotkiewicz