O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Fotki, czy dokfotki? Epilog.

       W przednim poście obiecałem, że wyjaśnię czym - według mnie - różnią się DOKFOTKI od FOTEK, ale doszedłem do wniosku, że to jednak bez sensu, gdyż byłaby to przyciężka dywagacja na wzór średniowiecznych rozważań o wyższości biskupiej kolaski nad miotłą wiedźmy z Uroczyska Klimkowo. Jak wiadomo z wiarygodnych podań, tak jeden, jak i drugi środek transportu miał swoich zwolenników, a zatem szkoda strzępić język, czyli skórka niewarta niedźwiedzia, na którym jest dzielona.
       Kwadrans później pomyślałem jednak, że w sumie, dlaczego nie? Innego pomysłu na post nie posiadam, urlop w toku, kot zaginął bez wieści, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by ponadwyrężać Wasz czas. Uprzedzam jednak, że to subiektywny temat rzeka, ale w końcu kto nie wchodzi do rzeki, ten nie ma odmrożeń.
       Jaka jest zatem podstawowa różnica pomiędzy przytoczonymi na początku rodzajami zdjęć? Otóż … czasem jest bardzo duża, a czasem niewielka.

Dziękuję za poświęconą uwagę.

Żartowałem, więc jeszcze raz:

      Jaka jest zatem podstawowa różnica pomiędzy przytoczonymi na początku dwoma rodzajami zdjęć? Pewnie, gdyby to pytanie dotyczyło sztuki (i nieważne, czy chodzi o wołową pręgę w sosie, czy tę drugą, czyli … tę drugą) i zadano by je krytykowi, w odpowiedzi dostalibyście wykład, w którym ów człowiek wykorzystałby połowę zawartości Słownika Wyrazów Obcych, czyli – innymi słowy - otrzymalibyście, ładnie wyglądający na papierze, bełkot. Jeżeli jeszcze tego nie znacie, to nakłaniam do poczytania artykułów i recenzji na portalach poświęconych tzw. modern art.
       Ponieważ nie posiadam takowego wydawnictwa, ograniczę się do kilku, prostych słów. Otóż według mnie, sztuką zarówno tą prawdziwą, jak i tą … drugą, jest to, co mi smakuje, albo to, co mi się podoba, niezależnie od tego, co napisał lub napisze jakiś niespełniony kucharz lub tzw. artysta. Dlatego właśnie zawsze wybiorę gołąbki mojej Mamy, a nie ekspresyjną kupkę czegoś na talerzu wielkości anteny do odbierania niemieckojęzycznego softporno. I nie ma tu znaczenia fakt (o którym zapewne pomyśleli moi - nomen omen - krytycy), że gołąbki mam za darmo, a za stosik azerskich marchewek w glazurze z marynowanych pędów płonnika z kleksem ciekłego azotu, muszę zapłacić równowartość przeciętnej renty.
       To samo dotyczy sztuki … tej drugiej. Oczywiście wiem, że „Dama z gronostajem” uważana jest za arcydzieło, a L(d)Vinci wielkim człowiekiem był. Dla mnie jednak ten obrazek, to co najwyżej renesansowa wersja zdjęcia do legitymacji Mediolańskiego Związku Rzeźników Zwierząt Futerkowych, a nie żadna sztuka. Sztuką jest natomiast dla mnie wykonana z gliny maska, którą kupiłem za 5 zł na jarmarku w olsztyneckim skansenie. Jej autorem jest jakieś - nieznane mi - dziecko ze szkoły specjalnej, a ja kupiłem ją nie dlatego, że chciałem zrobić dobry uczynek (przypominam, że chodzi o pięć złotych), ale dlatego, że zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie.
       I to jest właśnie sedno całej sprawy pn. „DOKFOTKI i FOTKI”. Nieważne kto zrobił zdjęcie i co na nim jest. Nie ma też znaczenia, jakie jest ono pod względem technicznym. Jednym słowem. Albo zdjęcie ma to coś w sobie i zasługuje na miano FOTKI, albo nie i wtedy jest to DOKFOTKA, czyli jakiś tam zapis fragmentu zastanej rzeczywistości. I tyle.

PS. Poniżej, pierwsza porcja, mniej lub bardziej aktualnej, zbieraniny DOKFOTEK (w znakomitej większości!) w roli przerywnika pomiędzy kolejnymi żurawiami i ... zdecydowanie czymś trudniejszym. 





























PS.2. Uciekinier odnalazł się był, po upływie niemalże doby. Na razie nie mogę napisać, gdzie był był, ani też upublicznić jego, pełnego wizerunku z uwagi na dobro śledztwa - jako też - samego podsądnego. PS.3. W tle - perełka warmińskiego budownictwa sakralno-obronnego!


Fot. Ola Gotkiewicz

niedziela, 20 sierpnia 2017

Fotki, czy dokfotki?

       Tym razem bardzo krótko, gdyż pomimo tego, że wstałem o 3.00 i … nigdzie nie pojechaliśmy, czas przecudownie przecieka mi między palcami.
       Poniżej kolejna dawka żurawiowych - tym razem – chyba jednak już fotek. Tak na marginesie, w którymś z kolejnych postów, postaram się wyjaśnić, o co chodzi z tymi „fotkami” i „dokfotkami”, a przynajmniej, jak ja to wszystko pojmuję.
       Ponieważ miało być wstrzemięźliwie, pochwalę się tylko, że zostaliśmy chyba przyjęci do związku, na razie w roli kandydatów. Przyznam, że z jednej strony bardzo mnie to ucieszyło - z drugiej jednak - jestem pewien obaw, zwłaszcza gdy spojrzę wstecz i przeanalizuję swoje - nie najkrótsze już życie - przez pryzmat mojego uczestnictwa w różnego rodzaju grupach.
      Wszystko zaczęło się w przedszkolu, do którego zostałem zesłany w wieku urągającym wszelkim, międzynarodowym kryteriom, normom i konwencjom o chrakterze humanitarnym. To właśnie w tej, pierwszej w moim życiu, placówce opiekuńczo-wychowawczej, dotarło do mnie, że kompletnie nie nadaję się do funkcjonowania w sformalizowanych grupach, co zapewne było przyczyną moich rozlicznych buntów i jednej, ale za to spektakularnej, ucieczki. To, że w ogóle ukończyłem ten poziom edukacji pozostaje wyłącznie zasługą mojego ówczesnego, pozytywnego stosunku do jedzenia i świadomych tego faktu: kierownictwa instytucji oraz Ukochanych Pań Kucharek.
       Potem było harcerstwo, do którego wcielono mnie podstępem z uwagi na brak słuchu muzycznego i od razu skierowano na odpowiedzialny odcinek - bycia zastępowym. Wiem, że brzmi to dziwnie, więc spieszę wyjaśnić. Szkolna druhna drużynowa była jednocześnie nauczycielką muzyki, zastęp składał się z niechętnych resocjalizacji, młodocianych przedstawicieli marginesu społecznego, a ja chciałem mieć dobrą ocenę ze śpiewu. Interes był obopólny i czysty, jak łza podlaskiej prawiedziewicy, ale wszystko zepsuł (jak zawsze) mój antyspołeczny charakter. Koniec końców, zastęp rozwiązano w trybie nagłym, druhna dostała jakąś naganę, a ja - żeby dostać tę, upragnioną piątkę - wykonałem publicznie utwór patriotyczno-wokalny, co śni mi się po nocach do dziś, choć podejrzewam, że eksdruhnie-nauczycielce i reszcie słuchaczy - również.
       Po harcerstwie nadszedł czas kolonii, czyli letniego, zorganizowanego wypoczynku dla nieletnich, poczętych w trudnych, acz interesujących czasach środkowego PRL-u. Przysięgam na Panią Przyrodę, że w owym okresie byłem pełen, jak najlepszych chęci. Puławy, Warszawa i inne - tego typu kurorty – kojarzyły mi się z egzotyką, piosenką i beztroską, wakacyjną atmosferą. I pewnie mogłoby być naprawdę wspaniale, gdyby … nie to moje cholerne, niechętne nastawienie do tego rodzaju, grupowych inicjatyw. Rozpaczliwe listy do rodziców, wzniecanie niepokojów społecznych, biegunka … przyznaję, że chciałem nawet trochę umrzeć!
       Nauczony ponurym doświadczeniem, postanowiłem unikać tego typu sytuacji i zacząłem się świadomie izolować. Kolejne wakacje spędzałem samotnie w matecznikach, w - zapomnianych przez bogów i nietoperze - sztolniach lub – najchętniej – w dołach potorfowych. Niestety! Złośliwy los czuwał i szczuł, więc gdy tylko na chwilę wytknąłem nos z murszu, zaproponowano mi objęcie funkcji szefa Studenckiego Koła Zoologów.
       Nie mam pojęcia, czy był to rezultat przesilenia borowinowego, czy też efekt przypadkowego zetknięcia ze skażonym, sztolnianym stalagmitem, ale propozycję przyjąłem i … tak właśnie zaczął się początek końca wspomnianego Koła na szczęście powstrzymany przez kolejnego pretendenta do zaszczytu. 

       Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Jestem już po kilku, refundowanych terapiach, trzech i pół (kiedyś zbiorę się w sobie i wyjaśnię) bolesnych zastrzykach w brzuch i jednym, nie do końca udanym, egzorcyzmie. Wiem, co mam robić podczas antyspołecznego ataku i jak za pomocą biodegradowalnej torebki uspokoić oddech. Będzie dobrze! ... Prawda?