O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 31 lipca 2017

Wakacyjnie o niczym szczególnym.

       Poniżej, przedostatnia już porcja fotek i dokfotek z wiosennej Doliny. Na kolejne przyjdzie pewnie poczekać, aż do bukowiska, gdyż wcześniej raczej się nad Biebrzę nie wybierzemy.
       Wielokrotnie pisałem o tym, że Dolina jest jedyną w swoim rodzaju. Tyle tylko, że dla kogoś kto lubi fotografować, kanikuła w Krainie Murszu to - mówiąc delikatnie - nienajlepszy pomysł. Pomijam oczywiście widoczki, zwane szumnie pejzażami, gdyż te są zawsze atrakcyjne, ale z całą resztą jest już kłopot. Ptaki, które fotografowaliśmy na wiosennych rozlewiskach, żerują już na warmińskich polderach lub przybędą tu lada chwila. Łosie pozaszywały się w nadrzecznych gęstwach krzewin, gdzie chronione przez wierne oddziały ślepaków, kohorty gzów i dywizjony komarów, czekają na chłodny, jesienny czas gorących, cielesnych swawoli. Zostają jeszcze bocianie sejmiki, ale trafić na nie, nie jest łatwo, gdyż boćki, to nie żurawie, które do odlotu szykują się tygodniami. U bocianów trwa to bardzo krótko. Dzień, dwa i czarno-białe momentami łąki ponownie stają się kolorowe, a o tym, co się na nich wydarzyło, świadczą jedynie – pogubione tu i ówdzie - pojedyncze pióra.
       Oczywiście, piszę wyłącznie o fotografowaniu. Wszystkim, którzy chcieliby spędzić po prostu leniwy urlop nad rzeką w sielskich okolicznościach podlaskiego krajobrazu, polecam taki wyjazd. Przyznam, że sam miałem wielką ochotę oderwać się od pagórów, jeleni oraz obleganych przez turystów jezior i na chwilę zaszyć się gdzieś, gdzie będę mógł zażywać kąpieli, palić ogniska, oddawać się detalicznemu kłusownictwu, pić ciepłe piwo i zimny samogon, czytać kryminały, rozwiązywać jolki, czyli – jednym zdaniem - robić wszystko to, co kojarzy się z latem, wakacjami i totalną labą.
       Niestety nic z tego nie wyjdzie z winy gŁosia, która ku mojemu zdumieniu, oświadczyła, że całe lato chciałaby spędzić na Warmii. Tak, dokładnie! To ta sama osoba, która jeszcze rok temu odmieniała słowo Biebrza przez wszystkie przypadki i to niemalże 24 godziny na dobę. No cóż, widać nie tylko Podlasie ma swoje demony.


PS. Jeżeli zdecydujecie się na biebrzańskie wakacje, musicie pamiętać o tym, że „Dolina Biebrzy”, to baaardzo rozległy obszar, więc warto zawczasu sprawdzić na mapie, gdzie znajduje się wybrane przez Was miejsce. Zawsze też możecie liczyć na nas, gdyż z przyjemnością podpowiemy, co warto zobaczyć, gdzie warto przenocować i zjeść oraz gdzie szukać przewodników, których kwalifikacje przyrodnicze nie sprowadzają się wyłącznie do do ukończenia jakiegoś pseudokursu.





















poniedziałek, 24 lipca 2017

Drugie spotkanie z Włodzimierzem Puchalskim.

       Wielokrotnie, czyli jakieś dwa-trzy razy, wspominałem już w tym blogu o Włodzimierzu Puchalskim. Jego postać jest dla mnie szczególnie ważna, gdyż gdyby nie On, prawdopodobnie pozostałbym przy pasywnym obserwowaniu przyrody i nigdy nie sięgnąłbym po aparat. Oczywiście wiem, że mnóstwo osób stwierdzi natychmiast, że szkoda, że tak się nie stało, ale cóż. Jest, jak jest i tyle.

       Zostawmy jednak ten nieprzyjemny dla nas wszystkich temat i wróćmy do Puchalskiego. Pisałem już kiedyś, że posiadam wszystkie Jego albumy, łącznie z tymi, które ukazały się już po Jego śmierci na Wyspie Króla Jerzego. W czasach tzw. młodości wertowałem je godzinami, a w szczególności te poświęcone Biebrzy i Narwi. Potem jednak pojawili się kolejni fotografowie i kolejne wydawnictwa, na tle których stare albumy Puchalskiego zaczęły wyglądać mocno archaicznie. Czarno-biała fotografia, papier, którego dziś nie użyto by nawet do wyłożenia skrzynki z węglem i poligrafia jak ze szczenięcych lat Gutenberga. Jeszcze później dotarły do nas wydawnictwa zachodnie, aż w końcu dotarliśmy do epoki dokumentów kręconych w technologii HD. Oczywiście ktoś inny na moim miejscu napisałby, że pozostał wierny Mistrzowi i precz odrzuciwszy szatański blichtr, do dziś spędza wszystkie, zimowe wieczory z kubasem nalewki i naręczami albumów Pana Włodzimierza. Ja jednak nie chcę łgać (nie tym razem) i uczciwie napiszę, że stare albumy trafiły na dolne półki i tylko od czasu, do czasu zdarzało mi się do nich zaglądać. Traf jednak chciał, że ponownie wróciłem do twórczości Puchalskiego, a wszystko to za sprawą, jak zawsze, przypadku.
       
       Grzebiąc w sieci w poszukiwaniu czegoś skrajnie nieprzyzwoitego, jakimś cudem, natknąłem się na wzmiankę o książce Tomasza Ogrodowczyka pt. "Werki Włodzimierza Puchalskiego", czyli opracowaniu zawierającym bogaty zbiór zdjęć i innych materiałów przedstawiających Artystę od tzw. "kuchni". 



       Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że porzuciłem niecne praktyki (czasowo!) i zajrzałem na stronę wydawcy, czyli OR-WLPwB. Oprócz wspomnianych "Werków", znalazłem tam również tzw. "Zieloną Serię", czyli cztery reedycje albumów Puchalskiego. To akurat nie było dla mnie niespodzianką, gdyż pozycje te funkcjonują na rynku już od jakiegoś czasu, ale jakoś nigdy nie korciło mnie, żeby im się bliżej przyjrzeć. Jako, że "Werki" nabyć chciałem, a ceny nie były (i nadal nie są) zbyt wygórowane (14,99), postanowiłem nabyć na próbę także jedną z nich, czyli debiutanckie "Bezkrwawe łowy". Kupiłem, poczekałem na umyślnego, otworzyłem album i ... nie poznałem tego, co - wydawać by się mogło - znałem niemalże na pamięć! Zdjęcia wyglądają bowiem tak, jakby zrobiono je może nie dziś, ale przedwczoraj na pewno. Warto wspomnieć, że w ramach bonusu, do albumiku dołączono płytę, na której aktorzy niekoniecznie serialowi, czytają teksty z oryginalnego wydania. Powiadam Państwu, PEREŁECZKA!
       


       Polecam gorąco tę serię, choć interes mam w tym żaden. Polecam także zrekonstruowane cyfrowo filmy autorstwa Puchalskiego. Jeżeli ktoś nie zna jeszcze jego twórczości, będzie miał szansę ją poznać, a tych którzy znają ją z praczasów zapewniam - będziecie ukontentowani tak, jak ja! 

PS. Link do sklepu: http://www.sklep.bedon.lasy.gov.pl/

PS. 2. Wiem, że znowu ...























piątek, 21 lipca 2017

Jelenie, ptaki, czy świnie?

       Dawno temu, czyli pod koniec XX wieku, wylądowałem w pewnym erefenowskim gospodarstwie rolnym, gdzie rozpocząłem pracę na stanowisku dJS (der Junger Schweinehirt), co w wolnym tłumaczeniu oznacza młodszego świniopasa. Tę prestiżową funkcję sprawowałem przez trzy miesiące z hakiem i muszę się pochwalić się, że byłem postrzegany, jako nieprzeciętny pracownik. Bardzo szybko doceniono moje kwalifikacje, zaangażowanie, pasję oraz - niezwykle ważną w tej branży - kreatywność, zwłaszcza na polu utylizacji świńskich odchodów. Moi zachodnioniemieccy mocodawcy twierdzili, że - zwłaszcza w tej ostatniej dziedzinie - posiadam ponadprzeciętny talent lub wręcz cudowny dar, otrzymany wprost z brunatnych chlewni Asgard. Przepowiadano mi świetlaną przyszłość i roztaczano wizje oszałamiającej kariery. Byłem jednak młody i głupi i, po wspomnianych trzech miesiącach (z hakiem), wróciłem do Polski, gdzie zająłem się skakaniem z kwiatka na kwiatek, czyli ukończeniem studiów, obserwowaniem ptaków, pracą zawodową, bezpruderyjnym modelingiem itp..
       To wszystko było i przeminęło, ale czasem myślę sobie jednak, że gdybym wtedy postawił wszystko na jedną kartę, to kto wie? Być może byłbym dziś wszechniemiecką lub wręcz wszechświatową gwiazdą świniopastwa, pupilem salonów i rezydentem mediów. Stało się jednak tak, jak się stało i dziś nie ma już sensu grzebać się w jelitach przeszłości.

       Zastanawiacie się zapewne, dlaczego o tym piszę i co to wszystko ma wspólnego z  fotografią przyrodniczą, czy - szerzej - z przyrodą? No cóż, po pierwsze zawsze chciałem się pochwalić tym, że w młodości otarłem się o Wielki Świat Trzody Chlewnej, a po drugie - ma! 

       Jeżeli tu zaglądacie, to wiecie, że od jakiegoś czasu fotografujemy głównie jelenie, więc jeszcze przez jakiś czas będziemy Was zanudzać ich fotkami. I właśnie tu pojawia się problem związany z koniecznością odpowiedzenia sobie na pytanie, co powinienem zrobić: poświęcić cały czas na fotografowanie płowych w nadziei na wykonanie zdjęcia, które będzie TYM zdjęciem, czy też postawić na bioróżnorodność, a więc znowu zacząć skakać po kwiatkach? Jedno i drugie rozwiązanie ma tyleż zalet, co i wad. Nie jestem, aż tak wielkim fanem porożastych, by koncentrować się wyłącznie na nich, zwłaszcza że rozlewisko zaczyna się powoli rozkręcać, a ptaki, to coś, co uwielbiam. Z drugiej jednak strony, szkoda tak po prostu porzucić dobry temat i zając się czymś nowym i, jak na razie, niepewnym. Dlatego też doraźnie wybrałem wyjście pośrednie i wygrzebałem tegoroczne, nie pokazywane jeszcze widoczki znad Biebrzy i Ełku. W międzyczasie zastanowię się co dalej, choć coś mi mówi, że powinienem jednak ... wrócić do nierogacizny.
















 +