O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

czwartek, 29 września 2016

Święta, święta i po rykowisku.


To już ostatni odcinek mikroserialu pt. „Rykowisko”. Nie poświęciliśmy mu (temu rykowisku, znaczy się) zbyt wiele czasu, gdyż natrafiliśmy na kilka innych, interesujących zjawisk przyrodniczych, a internet i tak jest zawalony jeleniami. Poza tym skupianie całej uwagi na jednym, jedynym gatunku, jest zwyczajnie nudne. Tak, czy siak było nieźle, żeby nie napisać, że było super fajosko (Tu zagadka: Kto i w jakim … (nie, to byłoby za łatwe), używał tego ..., nazwijmy to, sformułowania?).
Swoją drogą, tegoroczne randkowanie jeleniowatych, uświadomiło nam, że co, jak co, ale w tej zabawie, wabienie ma jednak kolosalną przyszłość. Być może, emitowanie odzwierzęcych onomatopei, nie zbawi tego Świata, ale paru płowych wyciągnie z krzaków, zdecydowaną większość solidnie skonfunduje, a nam znowu uda się coś tam pstryknąć. Przyznaję, że na razie jesteśmy w wabieniowym żłobku, ale uczymy się pilnie i nawet czasem coś tam nam wyjdzie w - przenośnym i dosłownym - tego słowa znaczeniu. Co prawda, w przeszłości niepotrzebnie obiecałem, że postaram się nie hańbić nazwiska, publiczną wokalizą, ale z drugiej strony, kto mnie tam w lesie słyszy.
Nie o tym jednak jest ten post. Tradycyjnie nie mam zamiaru opisywać naszych przygód, nawet tych rykowiskowych. Jeżeli jesteście ich ciekawi, zajrzyjcie do Iwony (glosbagien.blogspot.com).
Ponieważ spędziliśmy ostatnio kilka dni na podchodzeniu tych, co skaczą, zjadają las i ryczą, zacząłem zastanawiać się nad tym, co daje i co odbiera, fotografowanie w tandemie.
Swoim starym, prapodlaskim zwyczajem, zacznę od narzekania, czyli od wypunktowania minusów takiego podejścia do fotografii przyrodniczej. A zatem:

A. Fotografowanie w duecie, to często manie prawie takich samych zdjęć. Oczywiście może to być również pozytyw, zwłaszcza w przypadku, gdy jednej osobie zdjęcia nie wyszły lub w tajemniczy sposób zniknęły z dysków (na szczęście do tej pory nie mieliśmy tego typu sytuacji).
B. Dwie osoby w terenie, to konieczność dzielenia się. Miejscem, z którego lepiej widać zwierzaka, sprzętem, "Pasztetem Babuni" (swoją drogą, współczuję wnusiowi tej staruszki) itp. To także niekończące się kłótnio-dyskusje na temat wyboru miejsca i pory fotografowania, obiektu, sposobu poruszania się po terenie, umiejscowienia czatowni, kondycji polskiego kina, ligowej piłki itp.
C. Trzeba pamiętać, że dwie osoby, to podwojona kubatura (choć akurat w naszym przypadku, raczej popółtorniona). Oznacza to, że zwierzaki mają dużo większą szansę na wizualne wyłowienie nas z mgły, zaś budowane przez nas czatownie, z konieczności, miewają metraż zbliżony do domku jednorodzinnego.
D. Wysypianie się w weekendy. Tego w fotograficznym tandemie nigdy nie uświadczysz. Zawsze ktoś jest wypoczęty, ma ochotę jechać w teren, więc tak długo marudzi, że ochota na sen mija bezpowrotnie (w odróżnieniu od ochoty na zabójstwo w afekcie).

A teraz tandemowe plusy:

A. W fotograficznym duecie nie słyszy się tekstów typu: "No i gdzie znowu wstajesz, tłuczesz się po nocy i światło wypalasz? Znowu na te głupie ptaszki jedziesz? Mamusia jednak miała rację!". Nie, tego nie ma. I to nie, że raczej. Po prostu, nie ma!
B. Duet, to zdwojone ja, czyli zdublowana liczba oczu, uszu, nozdrzy i porów w linii bocznej, a więc dwa razy większa szansa na wypatrzenie, wysłuchanie, wywęszenie i wyczucie czegoś ciekawego do pstryknięcia.
C. Czasem zdarza się, że w trudniejszym terenie coś pójdzie nie tak. Mam np. na myśli sytuację, gdy siedzi się wygodnie po pas w błocie trzymając nad głową aparat, a dookoła nie ma niczego, czego można by się złapać. Oczywiście można poczekać do świtu, gdy w pobliżu pojawi się pierwszy kłusownik, ale równie dobrze można poprosić o podanie monopodu.
D. Każdy, kto kiedykolwiek budował czatownię wie, że dwie najważniejsze kwestie, to czas i precyzja. Krótko mówiąc, trzeba to robić szybko i - jednocześnie - dokładnie. Indywidualne konstruowanie bud jest oczywiście w 100% wykonalne (przykładem na to są chociażby zdjęcia Grażyny Ciechanowskiej - http://warmiapieknajaksen.blogspot.com/ i Pawła Figlanta na FB). Kiedy jednak będziecie to robić na noclegowisku żurawi w deszcz (nie wiem dlaczego, ale zawsze stawiamy budy w słotę), dysponując czasem w wymiarze zaledwie kilku pacierzy (podpowiedź do zagadki), docenicie dodatkową parę chwytnych odnóży górnych.

Gdy jesteśmy w terenie, równie często zdarza nam się spotykać samotników, jak i duety. Ba! Zdarza nam się obserwować fotograficzne tercety, a nawet septety i oktety. Ja akurat wiem, co jest dla mnie najlepsze, ale Wy tę kwestię rozsądźcie sami.




























środa, 21 września 2016

Post.


Gdyby zapytać kogokolwiek o rykowisko - wskaże na las. Tyle tylko, że  las nie jest naszym żywiołem. Być może wynika to z faktu wychowania na rozległych, bagiennych przestrzeniach Narwi i Biebrzy, a być może przyczyna jest jeszcze inna (mchofobia?).
Ale o tym, może kiedy indziej.
Faktem jednak jest, że mamy jesień, byki są, ryczą, aszą się, mizdrzą się, kuszą i przywabiają. Na szczęście znaleźliśmy miejsce, w którym stworzenia z rodzaju płowych nie siedzą w zadrzewieniach (a przynajmniej nie wszystkie), tylko penetrują łąko-stepy, które są - z definicji - otwarte.
Nie o to jednak mi chodzi.
Czas przedświtu, czas brzasku, to szczególny czas. To taka wczesnoporanna randka z Panią Przyrodą, ale ...
Blisko, ale ten post jest jednak o czymś trochę innym!
To może mleczne mgły i niewidoczne zwierzęta? Temat fajny, tyle tylko, że ...
O tym również ten post nie do końca traktuje.
Więc, o czym tak naprawdę, jest ten tekst?
Tak naprawdę o niczym szczególnym. Może tylko o tym, że w tym - konkretnym przypadku - nie mam wątpliwości, że warto wstać w środku nocy. Że warto pojechać i posłuchać. Że każdy taki pobyt tam, to swego rodzaju niespodzianka. Że zdjęcia są nieistotne. Bo ważne jest samo przebywanie.
I o tym właśnie jest ten post.
















niedziela, 18 września 2016

Spowiedź nałogowca.


Wszyscy, którzy fotografują przyrodę, mówią o tym wyłącznie w samych superlatywach. Że to kontakt z Naturą i …, przepraszam, kontakt z Naturą już był? Był. No więc, … w samych superlatywach.
Tymczasem prawda jest tak, że pstrykanie fotek przyrodzie wpływa niekorzystnie na niektóre elementy rzeczonej oraz, na zasadzie rykoszetu, na samego fotografa. Nie będę rozpisywać się na temat tej pierwszej kwestii, gdyż przyjdzie na to czas i skupię się na kwestii ostatniej, czyli chronologicznie – drugiej.
Do tzw. "fotografii przyrodniczej” powróciłem ponownie kilka lat temu, choć miałem nadzieję, że to już się nigdy nie powtórzy. Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się w ponurych czasach dominacji fotografii czarno-białej. Mieszkałem w Biebrzy, chodziłem do szkoły podstawowej i interesowałem się przyrodą. Takie tam przeciętne życie, przeciętnego nastolatka na głuchej prowincji.
Nie pamiętam już, kto namówił mnie na pierwsze pstryknięcie. Pewnie jakiś kolega, który miał dostęp do sprzętu. Nie pytajcie. Chyba wymazałem z pamięci tę, całą sytuację. Pamiętam tylko, że zaczęło się niewinnie. Początkowo było to tylko kilka fotek w tygodniu, ale zawsze w sobotnie popołudnia i w niedziele. Niestety, szybko zaczęło mi się to podobać i coraz bardziej zaczynało mnie to wciągać. Nie obawiałem się konsekwencji, bo wtedy byłem jeszcze pewien, że w każdej chwili mogę z tym skończyć. Byłem za głupi, żeby pojąć, że to nie takie proste, a potem wszystko potoczyło się lawinowo. Zacząłem fotografować także poza dniami wolnymi od szkoły, ale przynajmniej pilnowałem, żeby nie zaczynać przed południem. Przyznaję jednak, że wytrwałości wystarczyło mi tylko na kilka tygodni. Któregoś dnia złapałem się na tym, że sięgam po aparat także rano. Rano? O świcie!
Początkowo kupowałem wyłącznie filmy ORWO, ale potem zaczęło mi być wszystko jedno. ORWO, Fotopan, czarno-białe, slajdy, nieważne. Byle tylko fotografować. Gorzej, że zacząłem eksperymentować z czułościami. Zacząłem od 17 DIN, ale prędko przestało mi to wystarczać i przerzuciłem się na 29.
Nieco później „kolega” zaproponował mi założenie ciemni. Złożyliśmy się na sprzęt i przygotowaliśmy miejsce w piwnicy mojego domu. Powiększalnik, kuwety, maskownica, wywoływacze, utrwalacze... To już był początek równi pochyłej.
Na szczęście kilka miesięcy później przeprowadziłem się do Olsztyna. Zmiana otoczenia, zerwanie kontaktów z kolegami spod sklepu fotograficznego, to wszystko bardzo mi pomogło. Przestałem pstrykać. Byłem wolny, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Niestety. Przeklęte widmo "fotografii przyrodniczej" cały czas czaiło się w pobliżu, wyczekując odpowiedniego momentu, by zaatakować. Wszystko zaczęło się niemalże podręcznikowo. Po kilku wstrzemięźliwych latach, znowu pojechałem nad Biebrzę. To był niestety jeden z tych dobrych sezonów. Rzeka solidnie wylała, tworząc rozległe rozlewiska wypełnione tysiącami ptaków. Któregoś dnia na grobli prowadzącej na Biały Grąd, spotkałem grupę fotografów. Stanąłem niedaleko od nich i przyglądałem się, jak fotografują rycyki.
Wróciłem do Olsztyna i zapomniałem o całej tej sytuacji. No dobrze! Kogo ja chcę oszukiwać? Wróciłem do Olsztyna i kupiłem pierwszy, po latach, aparat. Oczywiście wyłącznie do fotografowania córki, interesujących detali architektonicznych, życia miasta itp. Po jakimś czasie dokupiłem jednak dłuższy obiektyw i ... stało się. Po latach czystości, powróciłem do nałogu. Do wstawania, kiedy inni kładą się spać, do woderów, kleszczy, błota, boreliozy i reumatyzmu. Do tego wszystkiego od czego kiedyś tam uciekłem. I co dalej? Nie wiem. Wiem tylko, że do żadnego terapeuty raczej się nie wybieram.