O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

niedziela, 29 stycznia 2017

Migawki z terenu XXII.

       Zassaczyło się ostatnio, więc teraz dla odmiany dam trochę pierzastego. Krzykliwiec, gdyż o nim mowa, to – o czym już wielokrotnie pisałem – jeden z najpiękniejszych ptaków, jakie znam, ale nie o nim, oczywiście, jest ten post.
      
      Nigdy w życiu (pomijając liceum) nie napisałem żadnej recenzji i tym razem, także nie zamierzam. Chciałbym jednak, jeżeli pozwolicie, podzielić się z Wami spostrzeżeniem, które przyszło mi do głowy w trakcie oglądania filmu pt. „Wszystko za życie”, który to film notabene, gŁoś zdążył już obsmarować w swoim blogu, w poście pl.  http://glosbagien.blogspot.com/2017/01/jak-rosna-pomidory.html.

       W telefaxowym skrócie fabuła przedstawia się następująco: Jest sobie młody Amerykanin, który po skończeniu edukacji na poziomie wyższym, postanawia wyruszyć na Alaskę i, po wielu perypetiach, prawie mu się to udaje. Koniec. Nic dodać, nic ująć, a sedno tej opowieści tkwi właśnie w tym "prawie". 

       Kiedy czasem przerzucam swoje kanały telewizyjne w poszukiwaniu czegoś, w czym akurat nie ma lwów, zwykle natrafiam na produkcje spod znaku survivalu. Jest tego tak dużo (a do tego dochodzą jeszcze książki, blogi, profile na FB, oferty firm przeżyciowych itp.), iż momentami odnoszę wrażenie, że coś ważnego jest na rzeczy, że czegoś tam pechowo nie doczytałem w prasie i za chwilę stanę bezbronny - jako to dziecko starawe, acz niewinne - w obliczu Apokalipsy. 

       Pomijam fakt, że 99% porad płynących z tych programów jest kompletnie nieprzydatna w Polsce. Bo cóż mi po metodach wydostawania się z kilkusetmetrowej szczeliny w lodowcu lub po patentach na połów węgorzy elektrycznych, skoro na Zatorzu (dzielnica w Olsztynie, w której polubiłem mieszkać) nie ma, ani jednego, ani drugiego. Na Peruna mi umiejętność rozpalania ognia z wykorzystaniem florydzkich pnączomchów lub - opcjonalnie - wysuszonego łajna kudłatego bydła, skoro mamy XXI wiek i zawsze mogę mieć przy sobie dziesiątek - jak mawiają na Podlasiu - zapałek i karnister - jak mawiają prawie wszędzie - E-98? Oczywiście nie jestem taki głupi i wiem, że gdy będę leciał samolotem do takiego np. Berlina, raczej nie wpuszczą mnie z tym wszystkim na pokład, ale z drugiej strony, lecąc do Niemiec, raczej nie spodziewam się, że wezmę udział w spektakularnej katastrofie lotniczej w Andach, więc ani pnączomech, ani benzyna, do niczego mi się nie przydadzą.
       
       I tu dochodzę do tzw. meritum.

       Cały kłopot w tym, że tego typu filmy i tego rodzaju programy, ogląda cała masa młodych ludzi, którym wydaje się, że wystarczy obejrzeć kilka odcinków wesołych przygód Bear`a Grylls`a i już można już spędzić resztę życia w górskim lesie. Albo też wystarczy kupić sobie na DVD wszystkie sezony "River Cottage", żeby zostać małorolnym, acz szczęśliwym hodowcą zielononóżek spod Moniek. Sęk w tym, że tak w jednym, jak i w drugim przypadku ... tak się nie da, czyli mówiąc po podlasku - gównoprawda! 

       I dlatego właśnie, mimo wszystko, polubiłem ten film. Bo jest prawdziwy. Bo pokazuje, jak kończą się mrzonki o tzw. wolnym życiu, gdy nie ma się kasy, pomysłu i doświadczenia. Myślę, że tego typu obrazy powinno się wyświetlać w każdej szkole i w każdej placówce zajmującej się ludźmi w wieku określanym, jako głupi. Być może uchroni to kolejnych naiwnych spod znaku: "A może jednak rzucę tę robotę/studia/zawodówkę/zmywak/kota i pojadę w te Bieszczady/Mazury/Podlasie? Węgla se ponawypalam, albo se kóz nasadzę i jakoś to będzie!











wtorek, 24 stycznia 2017

Powrót pruskich łosi.

       Gdy myślimy o łosiach, najczęściej w głowie wyświetla nam się Dolina Biebrzy lub ewentualnie, Puszcza Kampinoska. Tymczasem, jeszcze nie tak całkiem dawno, łosiową ojczyzną były ... Prusy Wschodnie.
       
       W praczasach łosie występowały praktycznie w całej Europie, ale już na początku XX wieku, jak wynika z obszernego opracowania Bronisława Gustawicza pt. „Geograficzny zasięg łosia ongiś i dzisiaj” (1901), „krajami na stałym lądzie europejskim, gdzie dzisiaj łoś żyje są Prusy Wschodnie, Skandynawia i Rosya”. Zostawmy Skandynawię i Rosyę i skupmy się na Prusach. W Krainie tej, łosie występowały zawsze i, w pewnych okresach, wyjątkowo licznie. Jak pisze Gustawicz: „co do Prus Wschodnich wspomina łosie dokument dotyczący lokacyi wsi Ełku. (…) Według listu biskupa pomezańskiego (…) do wielkiego mistrza krzyżackiego z r. 1488 wystosowanego, znajdowały się wówczas łosie w obrębie tegoż biskupstwa w dosyć wielkiej liczbie”. Ta liczba faktycznie musiała być wielka, skoro „w wieku XVI (…) wysyłano łosie często z Prus jako drogocenne podarunki książętom i innym obcym dworom panującym”. Niestety wzmiankowane, nieprzemyślane darowizny, a także liczne polowania spowodowały, że na przestrzeni wieków, liczebność pruskich łosi zaczęła zmniejszać się w zastraszającym tempie i w roku 1874 skurczyła się do zaledwie 76 osobników. 

       Tak mała liczba, pospolitych do niedawna, zwierząt spowodowała, że Prusacy zaczęli działać. Efekt? „Przez sprowadzenie łosia ze Skandynawii i Rosyi przyczyniono się do szybkiego jego rozmnożenia się, tak że w r. 1895 liczono w Prusach Wschodnich 272 szt. (…). Jeżeli tylko ustawę je ochraniającą przestrzegano, to do tej pory w Prusiech Wschodnich dość pokaźna liczba łosiów musi się znajdować.

       Ustawy - jak to w Prusach - przestrzegano, więc nawet w wojenno-powojennym - 1945 roku, liczebność łosi na tych terenach szacowano na około 1500 osobników, z których część zasiliła naszą, odbudowującą się po latach, populację. No dobrze, ale właściwie dlaczego o tym wszystkim piszę? Na pewno nie z powodu pruskich erytrocytów panoszących się butnie w krwiobiegu biebrzańskich łosi. Zdecydowanie ciekawsze jest to, że w Prusach Wschodnich ... stawiano łosiom pomniki. 

       Do tej pory natrafiłem na ślad dwóch takich monumentów. Pierwszy z nich ufundowano w 1911 roku w Gumbinnen (obecnie Gusiew w Obwodzie Kaliningradzkim). Autorem projektu i wykonawcą był rzeźbiarz Ludwig Vordermayer (swoją drogą dosyć tajemnicza postać). Pomnik o dziwo przetrwał wojnę i zajęcie miasta przez Rosjan, jednak w 1953 roku (historycznie ciekawy zbieg okoliczności) zadecydowano, że doczesne miejsce łosia, to kaliningradzki ogród zoologiczny. 



       Drugi z pomników (autorstwa tego samego, tajemniczego Artysty) stanął w 1928 roku w Tilsit, czyli w obecnym Sowiecku (również Obwód Kaliningradzki) i od razu stał się ulubieńcem mieszkańców. Niestety biedny łopatacz miał nieco mniej szczęścia, niż łoś z Gumbinnen, gdyż sekundę po zakończeniu działań wojennych, jego miejsce zajął czołg T-34. Być może pośpiech nowych gospodarzy miasta wynikał z faktu, że łoś stał w miejscu, które przez pewien czas nosiło nazwę Adolf-Hitler-Platz. Nie mam zielonego pojęcia, czy tak rzeczywiście było (generalnie w przypadku obu pomników natrafiłem na dużo sprzecznych ze sobą informacji). Najważniejsze jednak, że nikt nie wpadł na pomysł wysłania zwierzaka do huty i w rezultacie łoś skończył (tak jak poprzednik, ale wcześniej!) w kaliningradzkim Zoo. 
           

      
       Cała ta historia pomnikowych łosi, mogła zakończyć się różnie, ale - koniec końców - zakończyła się szczęśliwe. Dzięki staraniom władz oraz mieszkańców Gusiewa i Sowiecka, pruskie brązozwierzaki powróciły po kilkudziesięciu latach do domu i zajęły (prawie) należne im miejsca. 

PS. A może by tak pomyśleć o podobnym uhonorowaniu łosia także u nas? Co prawda w Siedlcach taka rzeźba już jest, ale najwyższy czas pomyśleć o Biebrzy. Myślę, że taki pomnik powinien stanąć na skwerze w centrum Goniądza. W końcu to m.in. dzięki łosiom, dziesiątki turystów pojawiają się w tym mieście i jego okolicach. Może ktoś chciałby zająć się zbiórką na ww.?

PS.2. Zainteresowanych popowyższym tematem, ale jednocześnie niezainteresowanych wycieczką do Obwodu, zachęcam do spaceru po Lesie Warmińskim, gdzie między innymi znajduje się  taki, tajemniczy obelisk.


Ostatni łoś.

  
PS.3. A poniżej kilka fotek przedstawiających domniemywany, pruski wkład w biebrzańską faunę. 




       Tak na marginesie. Kiedy łosiom znudzą się otwarte przestrzenie, wyruszają w podróż ku ciemnym, dolinowym lasom, do których wiodą je - znane tylko zwierzętom - tajemne przejścia. My, żeby je odnaleźć, zwykle prosimy o pomoc podlaskie demony. Te jednak, jak powszechnie wiadomo, bywają kapryśne. Czasem są skłonne do współpracy, a czasem nie. W tym drugim przypadku, jedynym wyjściem jest zażycie specjalnego, łosiowego eliksiru. Odpowiednio dobrana dawka tego specyfiku, pozwala nam przez moment popatrzeć na świat zwierzęcymi oczyma. Widzimy wtedy to, co jest niedostrzegalne dla innych ludzi, w tym owe, ukryte korytarze.






I przeszły.










poniedziałek, 16 stycznia 2017

Transgraniczne Kresy Wschodnie.

       Ponownie żubry, ale proszę się nie martwić, gdyż to już naprawdę ostatnie, tegokońcozimowe zdjęcia tych zwierząt. Sfotografowane przez nas stado liczy sobie podobno 136 osobników, a przynajmniej tyle liczyło, gdy przebywaliśmy na tym terenie. Najłatwiej fotografować je zimą, gdy kłusują w oziminach, latem bowiem zapadają się w - sobie tylko znanych - zakamarkach Puszczy Knyszyńskiej. Co ciekawe, od czasu do czasu zdarza im się powędrować także na Białoruś, skąd na szczęście wracają w komplecie, a przynajmniej na razie. I o tym właśnie jest ten post.
       Prawie nigdy w historii (sam znam tylko jeden taki, szczególny przypadek) nie wyznaczano granic międzypaństwowych, kierując się kwestiami przyrodniczymi. Zawsze najważniejsze były kwestie polityczne, gospodarcze i militarne. I to niestety jest właśnie geneza wielu problemów i konfliktów, ze środowiskiem naturalnym w tle. Popatrzmy na pierwszy z brzegu przykład, czyli Puszczę Białowieską. Ten ostatni w Europie las pierwotny (czy też, jak twierdzą niektórzy, jego szczątkowe fragmenty) został przedzielony granicą, która na domiar wszystkiego od 2004 roku stanowi wschodnią flankę Unii Europejskiej. W takim układzie geopolitycznym, ochrona całej Puszczy jest niezmiernie trudna. Jeden ekosystem, ale dwa państwa i dwa - często odmienne - spojrzenia na kwestie środowiska naturalnego. Przykładem mogą być tu chociażby wilki, głuszce i cietrzewie. W Polsce podlegają całkowitej ochronie, ale na Białorusi już nie, co łatwo stwierdzić przeglądając oferty naszych firm, zajmujących się organizacją polowań.
       Zbliżona sytuacja ma także miejsce w Karpatach, u zbiegu granic Polski, Ukrainy i Słowacji. Ów teren, to główna ostoja polskich niedźwiedzi i żbików, ale także wilków, żubrów i rysi. W naszym kraju, wszystkie te gatunki podlegają ochronie, ale u sąsiadów już niekoniecznie. Na takiej np. Ukrainie, polowania na niedźwiedzie są teoretycznie zakazane, ale wystarczy przejrzeć Internet, by przekonać się, że bywa różnie i niekoniecznie dotyczy to łowiectwa. Na Słowacji niedźwiedź podlega ochronie całorocznej, ale można to uchylić, gdy np. drapieżniki zbyt mocno zainteresują się zwierzętami hodowlanymi. Wilk u naszych południowych sąsiadów jest zwierzęciem łownym (choć posiada okresy ochronne). Dopiero w 2015 r., ku oburzeniu słowackich hodowców, wprowadzono limity oraz zakaz polowania na te zwierzęta w pasie przygranicznym, co pozwalałoby mieć nadzieję na, przynajmniej częściowe, ocalenia naszych watah, gdyby nie fakt, że na sąsiedniej Ukrainie polowania na wilki są w 100% legalne. Żeby to dobrze zrozumieć, wystarczy popatrzeć na mapę.
       Nie chcę przedłużać tego tematu, gdyż nie w tym rzecz, a i chciałby wrócić do niego za czas jakiś. Chodzi mi głównie o to, że chcąc skutecznie chronić przyrodę, powinniśmy zapomnieć o polityce i o granicach. Niedźwiedzie, cietrzewie i wilki nie znają takich pojęć. Puszcza i góry to dla nich dom, niezależnie od tego, czy gdzieś tam wkopano, pomalowane w kolorowe pasy, słupki. Zwierzęta nie rozumieją, że przed takim palikiem są bezpieczne, ale za nim - już nie. Dlatego też, bez konkretnych, międzynarodowych i - co najważniejsze - PRZESTRZEGANYCH porozumień, nie ma żadnych szans na całkowitą ochronę najcenniejszych, zagrożonych gatunków. A przynajmniej, tak mi się wydaje.

PS. Polecam wszystkim rejon Puszczy Knyszyńskiej i całego pogranicza polsko-białoruskiego. To tereny odmienne od tych, spotykanych np. w Dolinie. Ci z Was, którzy czytają ten blog, wiedzą że uwielbiam Podlasie i tak rzeczywiście jest. Przyznaję jednak, że jeżeli miałbym kiedyś opuścić Warmię, to - pomijając obszary bezpośrednio przylegające do Biebrzy, Wissy i Narwi (tereny położone nieco dalej, to taka nieco mniej nudna odmiana rolniczego Mazowsza) - osiedliłbym się właśnie tutaj. 
      Zachęcam do odwiedzenia współczesnych nam Kresów, nie tylko ze względu na środowisko naturalne. Ten Region, to również jedyna, w swoim rodzaju, mieszanka historii i kultury. Jedyna, gdyż jak to bywa na rubieżach, sąsiadowały i sąsiadują tu ze sobą przeliczne nacje. Ich dzieje, tradycje i wyznawane religie, stworzyły odmienne, ale jednak przenikające się nawzajem wartości, których nie sposób znaleźć gdzie indziej.





















czwartek, 12 stycznia 2017

O kurtce. Esej. Chyba esej.

Byłabyż zima czasem idealnym? Otóż byłaby, gdyby nie pewien mały szkopuł. Zima to zimno, a zimno to zwiększona liczba warstw odzieży. Pomijam nienawistne mi tzw. kalesony, gdyż używam ich wyłącznie w temperaturach, które nawet w Suwałkach uważa się za ekstremalne. Nie chodzi mi również o buty, którym niestraszny śnieg i woda, ale które mogą być problemem, gdy trzeba pojechać gdzieś samochodem (dopóki się nie przyzwyczaiłem miałem wrażenie, że prowadzę, mając nogi zatopione w dwóch wiadrach z ołowiem). Rzeczonym szkopułem nie są również czapki, rękawice, t-shirty, polary, wełniane skarpety itp. Jest nim ... kurtka!
Ileż ja już tego rodzaju odzieży przetestowałem! Wojskowe, strażackie, harcerskie i turystyczne. Pozornie elegancko-zamożne i takie, dzięki którym przygodnie napotkani ludzie wciskali mi do ręki drobne sumy, albo coś do jedzenia. Czarne, khaki, oliv, białe i woodlandy. Z brezentu, bawełny, płótna i gore tex`u. Do kolan i za kolana. Z kapturem i bez kaptura. Testowałem je wszystkie po kolei, ale  i tak zawsze pojawiał się jakiś problem.
W ubiegłym roku kupiłem sobie wreszcie coś, co teoretycznie mógłbym nazwać ideałem. Nabyłem mianowicie kurtkę-kangurkę. Maskuje, jest lekka (ale genialnie chroni przed wiatrem i zimnem) oraz - co ważne - posiada kieszeń brzuszną, w której swobodnie można pomieścić parkę kangurzątek lub, gdy ich akurat nie posiadamy - cały, terenowy dobytek. Jednym słowem, łażenie w niej, to sama rozkosz. W zasadzie mógłbym przechodzić w niej całe życie, gdyby nie drobny fakt. 
Myślę, mianowicie o tym, że … czasem trzeba ją zdjąć. I tu zaczyna się problem, o którym sprzedawca nie wspomniał, a powinien! O ile bowiem zakładanie rzeczonej kurtki nie sprawia trudności, o tyle zdejmowanie i owszem, gdyż razem z nią, ściąga się to wszystko, co mamy pod spodem. Pół biedy, gdy jestem sam, mam czas i, co najważniejsze, nie mam świadków. Gorzej, gdy wchodzę np. do popularnego lokalu gastronomicznego, którego właściciel nie oszczędza na ogrzewaniu. Wchodzę i zawsze mam dylemat! Zostać w kurtce, ryzykując udar cieplny, czy też zdjąć ją, wzbudzając ogólne podejrzenie, że lubię obnażać się w miejscach publicznych? I tak źle i tak niedobrze.
Długo kombinowałem, jak z tego wybrnąć, aż w sukurs przyszła mi krajowa kinematografia, a konkretnie film Marka Piwowskiego pt. „Przepraszam, czy tu biją?”. Niestety z uwagi na tzw. "roszczenia", nie ma już tego obrazu w internecie, więc nie mogę umieścić tu fragmentu, który mam na myśli. 
Jeżeli jednak macie ten film na płycie lub kiedyś "roszczenia" zostaną cofnięte, zwróćcie uwagę na scenę w zoo z udziałem Jana Himilsbacha przebranego za misia. I wtedy to właśnie będziecie wiedzieli, jak wybrnąłem z tej całej, mało komfortowej sytuacji.

PS. Poniżej fotki z krótkiego, popracowego wypadu za olsztyńskie rogatki.