O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

środa, 29 lipca 2015

Takie tam o pogodzie.


Ponownie kilka, podchmurnych fotek. Wszystkie powstały w ciągu ostatniego, niedzielnego popołudnia. Miało być błękitne niebo, a było tak, jak na zdjęciach.

Ja już się nawet nie obrażam na te portale pogodowe i takież programy w TV, bo i po co? Przecież to nie wina meteorologów, że klimat wziął i zwariował (chociaż z drugiej strony mamy XXI wiek i zaawansowane (podobno) metody przewidywania pogody). I broń Pani Przyrodo, nie chcę tu występować w roli zgrzybiałego marudy spod znaku „Zimy to, Pani Krystyno kochana, były przed wojną. Jak raz, mieszkałem wtedy w Heilsbergu…” Zastanawia mnie tylko, jaki jest sens utrzymywania przy życiu czegoś, co przestało być w jakikolwiek sposób użyteczne.

Dawno, dawno temu, na Woronicza 17, Elżbieta Sommer, czyli Chmurka (Sommer po niemiecku znaczy lato) i Czesław Nowicki, czyli Wicherek (Nowicki po niemiecku nic nie znaczy), stawali przed jakąś prymitywną, czarno-białą planszą i mówili jaka będzie pogoda. I najciekawsze jest to, że taka zapowiedź się sprawdzała. Może nie w 100%, ale w 90% na 100%. I od tej pary, w dużej mierze, zależało czy, Polacy zaczną pakować graty, wsiadać w szóstkę do małego fiata i gnać nad morze lub na Mazury (Warmii wtedy jeszcze nie było), czy też układać poduszki na parapecie, żeby popatrzeć, ze złośliwą satysfakcją, jak beztelewizorowi sąsiedzi lecą w deszczu po pranie. A! Byłbym zapomniał. W tej, starej pogodzie, zawsze jeszcze jakiegoś grzyba rekordowego pokazali, albo marchew giganta, do złudzenia przypominającą Księcia Józefa Poniatowskiego na kucu.

A teraz? Teraz to przed kamerami staje jakiś wypłosz lub inna pannica, których kwalifikacje sprowadzają się głównie do wyglądania. Plansze latają jak oszalałe (przez co przybywa chorych na epilepsję!), pogodowi celebryci machają rękami, jak sygnalista z krążownika Schlezwig Holstein 1 września (roku pamiętnego!) i nic z tego wynika. Żeby jeszcze mylili się tylko trochę. Ale nie! Oni mylą się prawie zawsze i na całego. Mało tego, często jest tak, że za oknem pali warmińsko-saharyjskie słońce, a ci przekonują mnie, że w Olsztynie właśnie pada. I wiecie, co Wam powiem? Dam sobie rękę uciąć, że jakiś procent, uzależnionych od telewizora olsztyniaków, wierzy, że tak właśnie jest, a to co widzą za oknem, to halucynacje wywołane przedawkowaniem kaszanki z Lidla.

Czasem myślę, że to wszystko bez sensu. Bo przecież gdyby zapowiadacze pogody, mieli trochę oleju w głowie, zadzwoniliby do jakiegoś przypadkowego człowieka (chyba istnieje jeszcze coś takiego, jak książka telefoniczna?) i zapytali „Panie, jaka jest teraz pogoda w Pana mieście?”

I już. Nie trzeba by wtedy zatrudniać całych sztabów specjalistów od wróżenia z fusów, a my wreszcie wiedzielibyśmy, czy jechać w teren o siedemnastej, czy raczej szykować poduszkę.














niedziela, 26 lipca 2015

Krótka historia CZAJKI.


Niby taka niepozorna, a jednak CZAJKA zawojowała kawałek świata. Pomyślicie zapewne, że przesadzam i zażądacie wyjaśnień. Proszę bardzo. Mało tego, żeby było bardziej spektakularnie, skonfrontuję CZAJKĘ z takim np. BIELIKIEM. Zacznijmy zatem od świata muzyki. Wszyscy znamy światowej sławy, rosyjskiego kompozytora Piotra CZAJKOWSKIEGO. Nie wiem jak Wy, ale jakoś nie przypominam sobie, żeby jakiś BIELIKOWSKI skomponował cokolwiek wartościowego.
Nie, tak się nie da. Zajrzyjcie po prostu do Wikipedii. Już zajrzeliście? To fajnie. No i co tam znaleźliście? Oczywiście spore stadko CZAJKOWSKICH! Pod tym nazwiskiem figuruje tam:
·          Kompozytorów – 2 szt.
·          Literatów – 6 szt.
·          Malarzy – 2 szt.
·          Polityków – 4 szt.
·          Kapłanów – 1 szt,
·          Okulistów – 1 szt.
·          Admirałów floty – 1 szt.
·          Burmistrzów Aleksandrowa Łódzkiego – 1 szt.
A teraz wpiszcie BIELIKOWSKI. I ...? No właśnie!
Przejdźmy teraz do motoryzacji. W 1959 roku w ZSRR rozpoczęto produkcję samochodu GAZ 13 „CZAJKA”. Tam samochodu! Limuzyny!! Auto to służyło przede wszystkim wszelakiej maści dygnitarzom bloku wschodniego. Jeździli nim Leonid Breżniew, Erich Honecker, Enver Hodża i, a jakże, Jaruzelski. Maszyna, oprócz rozmiarów i luksusowego wykończenia, wyróżniała się jeszcze tym, że w 6-stopniowej skrzyni biegów posiadała bieg „D”, czyli …defiladowy! No dobrze, a „BIELIK”? O ile mi wiadomo, takiego samochodu nigdy nie było.
Ale co tam samochody, nawet te defiladowe. Cofnijmy się trochę w czasie i przenieśmy na Sicz. To na niej w XVI stworzono, siejącą strach, jednostkę pływającą, przeznaczoną do przerzucania kozaków tam, gdzie akurat mieli wojenny interes. I jak nazwano ten, doskonały jak na owe czasy, okręt desantowy? Może „BIELIK”? Otóż nie. Nazwano go „CZAJKA”. Notabene, replikę jej mniejszej wersji możecie zobaczyć w filmie pt. „Ogniem i mieczem” w scenach, w których Skrzetuski płynie po Zalewie Solińskim, udającym Dniepr.
Jedziemy dalej. W tym celu musimy opuścić Sicz i wrócić do Związku Radzieckiego, a konkretnie do miasta Uglicz. To tam, w latach `60, skonstruowano zegarek o wdzięcznej nazwie „BIEL … Nie, nie. Nabieram Was. Ten zegarek to oczywiście „CZAJKA”. Skąd taka nazwa? Otóż w 1963 roku w kosmos wysłano niejaką Walentinę Tiereszkową, której sam Nikita Chruszczow nadał taki właśnie pseudonim. Kierownictwu Uglickowo Czasowowo Zawoda pomysł Genseka bardzo przypadł do gustu (co zresztą było typowe dla radzieckich kadr zarządzających) i stąd wziął się ten, ponadczasowy czasomierz.
Kultywując tradycję tego bloga, zakończę ten post akcentem kulinarno-alkoholowym. W tym celu zabiorę Was w okolice Pińska. W tej biednej, bagiennej krainie żywiono się wyłącznie tym, co udało się wyhodować na lichych glebach oraz tym co złowiono, upolowano lub znaleziono. Wśród tych ostatnich, szczególnym przysmakiem były CZAJCZE jaja. Aby je zdobyć, poleskie kobiety zapuszczały się całe wiorsty w głąb moczarów i, jeżeli wierzyć historykom, po kilku godzinach wracały z pełnymi jaj koszami. Trzeba przyznać, że konsumpcja takiej ilości białek i żółtek, mogła doprowadzić do poważnych komplikacji żołądkowych. Istniało jednak doskonałe antidotum na tego typu dolegliwości. Wprawdzie Poleszucy zapewne nawet nie słyszeli o jego istnieniu, ale w pozostałych regionach Polski, cieszyło się ono dużym powodzeniem. Tym lekarstwem był, ceniony przez smakoszy, likier ziołowy "Iwan", produkowany w Fabryce Likierów w Kościanie. A jak nazywał się właściciel fabryki? A nazywał się, proszę Państwa, Wawrzyniec CZAJKA!
 
I to byłoby, przynajmniej na razie, tyle. CZAJKA pokonała BIELIKA 6 do 1, a przecież to tylko kilka, z setek tego typu, przykładów. Mam nadzieję, że od teraz spojrzycie innym okiem na tego zacnego ptaka i zrobicie wszystko, aby nie zniknął z naszego krajobrazu.

PS. Beato Kurowicko. Obietnica spełniona. Mam nadzieję, że ta skromna kolekcja czajczych wizerunków, pomoże Ci w identyfikacji tego ciekawego gatunku :)













 
 

środa, 22 lipca 2015

Szpakowaci akrobaci.


W ostatnich dniach zostałem bezpardonowo zaatakowany w mediach elektronicznych. Dwoje napastników, kryjących się pod wiele mówiącymi pseudonimami „Leśne Opowieści” (http://krzysiekmikunda.blogspot.com/) i „Warmia piękna, jak sen” (http://warmiapieknajaksen.blogspot.com/), rzuciła się na mnie niczym foksterier na dzika, miotając obelgi i kalumnie. To wszystko mógłbym jednak przeboleć, ale nie to, że zdaniem tej (nie bójmy się tego słowa) zdehumanizowanej pary, moje teksty nie korespondują z fotkami.

Dlatego też w tym poście udowodnię Im, jak bardzo się mylą. Są zdjęcia szpaków, to i tekst będzie traktował o szpakach. O samych ptakach pisać nie będę, gdyż są powszechnie znane i lubiane, choć to ostatnie, może niekoniecznie dotyczy sadowników.

Zapewne większość z Was widziało szpacze stada. To taka chmura, poruszająca się, pozornie bez ładu i składu, po niebie. Najczęściej takie zjawisko można obserwować późnym latem, ale w tym roku, ptaki zaczęły swoje popisy już pod koniec czerwca.

Zawsze kiedy przyglądałem się takim stadom, zastanawiało mnie jakim cudem w takiej masie ptaków, poruszających się z dużą prędkością, dochodzącą do 75 km/h, nie dochodzi do kolizji (podobnie rzecz ma się z ławicami ryb, atakowanych np. przez delfiny). Wyjaśnienie tego stadnego fenomenu jest całkiem proste. Otóż stado kieruje się pewnymi zasadami, które generalnie sprowadzają się do tego, że każdy osobnik utrzymuje stałą odległość od sąsiada oraz bacznie go obserwuje. Dzięki temu, jeżeli sąsiad skręca, skręca i on. Innymi słowy dokładnie kopiuje jego zachowanie, a za jego przykładem idą kolejne szpaki. Oczywiście ktoś musi pełnić tu rolę jednorazowego lidera. Najlepiej zaobserwować to zjawisko podczas ataku drapieżnika, np. krogulca. Stado szpaków wywija się, jak toreador bykowi podczas corridy, dzięki liderowi, czyli osobnikowi, który pierwszy zauważył zagrożenie i dał znak do rozpoczęcia akrobacji.

Proste? Niby tak, ale nie dla nas! W naszym świecie wystarczy krótkotrwała awaria świateł na jakimkolwiek skrzyżowaniu, żeby kierowcy z gatunku, było nie było, wyżej stojącego w Królestwie Zwierząt, spowodowali kilka stłuczek w przeciągu dwóch minut. I to przy prędkości nie 75, a 5 km/h.
 






 
 





sobota, 18 lipca 2015

Subiektywna recenzja.


Ostatnio Pani Ewa Rubczewska (http://zapiskizdrogimlecznej.blogspot.com) napisała o niejakim Moose Petersonie, „legendarnym fotografie dzikich zwierząt” i jego książkowych przemyśleniach. Przyznam, że bardzo lubię takie amerykańskie „legendy” i ich poradniki. Kiedyś w jednym z olsztyńskich hipermarketów kupiłem tego trochę (poradników, gdyż „legend” chwilowo nie mieli), jako że były w totalnej przecenie, podobnie zresztą jak filety z mintaja, spodnie narciarskie i schab b/k.

Lekturę wszystkiego, co amerykańskie zawsze zaczynam od tylnej okładki, ze względu na zamieszczone tam fragmenty recenzji z pism, o których chyba nawet w Stanach nikt nie słyszał oraz opinie, nieznanych w Europie, celebrytów. Mam tu na myśli stwierdzenia typu: „Ta książka wyznacza nowe standardy w fotografii przyrodniczej –  Bronx Wild Photography”, „Geniusz znowu przemówił – Greenpoint Illustrated Magazine” czy „Po lekturze tej książki nie mogłam zasnąć, po czym sprzedałam obie nerki męża i kupiłam swój pierwszy teleobiektyw – Susan Morgan”.

Ok. Zatem wiemy już, że mamy do czynienia z Biblią dla fotografujących przyrodę. Myjemy się więc, zakładamy garnitur lub garsonkę i z namaszczeniem zaglądamy do środka. No i co tam odkrywamy? Otóż prawie nic. Mam wrażenie, że wszystkie te poradniki zawierają informacje, które każdy, kto kiedykolwiek miał aparat w rękach, zna a tych których nie zna i tak do niczego nie wykorzysta, przynajmniej w polskich realiach. Znajdziemy tam m.in. opisy sprzętu firm, które sponsorują autora (tak na marginesie, wiele z polecanych przez „legendy” gadżetów można kupić wyłącznie w USA, albo sprowadzić do Polski za jakieś absurdalne pieniądze, albo poznać Pawła Figlanta :) - http://pawelfiglant.blogspot.com/), porady jak prawidłowo trzymać aparat (!), jak fotografować likaony oraz, niezwykle przydatną dla fotografa-amatora z Olsztyna, informację o tym, jak spakować obiektywy przed wejściem na pokład samolotu Delta Air Lines.

Dodatkowo dowiecie się, że kolory są bardzo ważne, ponieważ „żółty daje nadzieję”, „zielony uzdrawia”, a „brązowy wywołuje uczucie smutku” (z tym ostatnim muszę się niestety zgodzić, gdyż do dziś mam w głowie obraz moich spodenek z przedszkolnych czasów, gdy nie dobiegłem na czas do toalety).

No dobrze, ale to przecież poradnik fotograficzny, więc może trzeba przymknąć oko na durny tekst i zająć się zdjęciami? Przecież analiza fotografii „legendy” powinna nas wiele nauczyć. I co? I uczy! Uczy oszczędności, bo przecież za darmo nikt nas do Kenii lub innej Montany nie zabierze, a tylko tam można spotkać obiekty, które fotografuje „legenda” (w Polsce raczej nie spotkacie zwierząt, które od pluszaków różnią się tylko tym, że co jakiś czas linieją).

Mówiąc już zupełnie poważnie, jakość większości zdjęć zamieszczonych w tych poradnikach, jest po prostu słaba. Ot, takie fotki, które być może dla kompletnego laika mogą wydawać się ciekawe – bo jest na nich lew!, ale dla kogoś, kto choć trochę zna się na tym, są zwyczajnie nijakie.

Żeby było jasne. Nie znam wszystkich, tego typu, książek wydawanych w USA. Swoje spostrzeżenia opieram jedynie na tych, które trafiły (razem z mintajem) w moje ręce. Te są kiepskie i tyle. Jeżeli zatem zaczynacie swoją przygodę z fotografią przyrodniczą, skorzystajcie z oferty krajowej. Polecam książki i albumy Tomasza i Grzegorza Kłosowskich, Artura Tabora, Wiktora Wołkowa, Andrzeja Waszczuka i wielu innych, świetnych fotografów. Jestem w 100% pewien, że dowiecie się z nich dużo więcej niż z, zalegającego półki z tanią książką, amerykańskiego chłamu.

PS. W listopadzie zapraszam do księgarń na spotkania promujące moją książkę pt. „Poznaj swój statyw - czyli jak osiągnąć sukces w fotografii przyrodniczej, nie wychodząc z domu”.
PS. 1. Na zdjęciach pierwsza, tegoroczna czapla biała.