Którejś nocy przyśniło mi się, że cofnąłem
się w czasie do roku 1985. W tym śnie postanowiłem pojechać w okolice Osowca,
fotografować ptaki na rozlewiskach. Zacząłem oczywiście od przygotowania
sprzętu. Do torby z wyświechtanego, po miesiącu używania, skaju wpakowałem
zdobytego psim swędem Zienita TTL i nabytego w NRD Pentacona 300/4. Następnie z
lodówki wyciągnąłem dwa, kupione dzięki koledze, którego matka pracowała w
sklepie fotograficznym, filmy FOTOPAN. Oczywiście czarno-białe, ale za to o
szalonej czułości 27 DIN. Dwa filmy, czyli 72 klatki, czyli mnóstwo
fotografowania! I wreszcie statyw. Też z NRD i na dodatek z drewna, co
powodowało, że ważył tonę, ale utrzymałby nawet słonia, nie mówiąc o
Pentaconie.
Potem przyszła pora na ciuchy. Zacząłem od
woderów. Choć zrobiono je z tej samej gumy, z której produkowano opony do
Ursusa, całe pokryte były łatkami, gdyż jakimś cudem przebijały je nie tylko
trzciny, ale też, co bardziej zdrewniałe, łodyżki wełnianek. Problemem były
spodnie i kurtka. Żeby dotrzeć nad rozlewiska musiałem skorzystać z oferty PKS
i PKP, czyli pokazać się w miejscach publicznych, gdzie mogłem natknąć się na
milicjanta. A ja miałem wojskowe moro (kupione za pół litra pod jednostką),
czyli strój było, nie było nielegalny. W końcu postanowiłem nie ryzykować i
przywdziałem moro strażackie (zakupione za tę samą kwotę), które z jakiegoś
powodu nielegalne nie było.
Oczywiście zabrałem też prowiant, wiedząc, że
w Osowcu nie ma sklepu. Zapakowałem w torebkę po cukrze kanapki zrobione z
wyrobów chlebo- masło- i seropodobnych oraz, fabrycznie przeciekający, termos z
herbatą zebraną na, ewidentnie niedosłonecznionych, stokach gruzińskich gór.
Jako osoba paląca nie zapomniałem również o papierosach (w terenie okazało się,
że z połowy fajek wysypała się zawartość, a w pozostałych zamiast tytoniowych
liści tkwiły fragmenty łodyg) oraz zapałkach, z których paliło się co czwarte (nie,
to nie błąd, chodzi mi o pudełko).
Spakowany pognałem na autobus, który powinien
być o 6.00, ale przyjechał pół godziny później, bo dyspozytor z PKS zapił,
poszedł na L-4 i nie dopilnował kierowcy. Ale i tak nie było źle, bo mimo
wszystko zdążyłem na pociąg do Białegostoku, który zatrzymuje się w Osowcu.
Tzn. zatrzymywał się, gdyż dwa dni wcześniej przemianowano go na pośpieszy, co
notabene nieznacznie wydłużyło czas podróży. Wylądowałem stację dalej, czyli w
Mońkach, gdzie na szczęście złapałem stopa (karetkę pogotowia, której załoga
dorabiała sobie w ten sposób do pensji) i jakoś dotarłem do Osowca. Tam
pożegnałem uprzejmych pielęgniarzy i, przewożonego przez nich, pacjenta z
zawałem, po czym ruszyłem ku przyrodzie.
I tu wreszcie objawiła się jasna strona
mojego cofnięcia się w czasie. W odróżnieniu od 2015 r., w 1985 roku pod
Osowcem rozciągały się pohoryzontalne rozlewiska, na których przebywały setki
ptaków. Co ważne byłem tam kompletnie sam, bez pałętających się za plecami
turystów. Ptaków było tak dużo, że nie trzeba się było specjalnie ukrywać.
Zachwycony trzaskałem fotę za fotą. No nie, tu jednak trochę przesadzam.
Trzaska to się cyfrówką, a przy analogu trzeba było myśleć. W każdym bądź
razie, pod wieczór skończyły mi się filmy i szczęśliwy, jak jenot na fermie
drobiu, wróciłem do domu (o północy, bo spóźniłem się na pośpieszny i musiałem
wlec się expresem), nie mogąc doczekać się chwili, gdy zobaczę wywołane
negatywy.
Następnego dnia czym prędzej pojechałem do
Grajewa, by oddać filmy do wywołania. I co? I figa z makiem! Po godzinie
nerwowego czekania pod zakładem fotograficznym, dowiedziałem się, że … zdjęcia
w ogóle nie wyszły, bo kierownik, po dwóch dobach chlania z jakimś dyspozytorem
z PKS-u, jest na L-4, a
uczeń-przygłup, pomylił wywoływacz z utrwalaczem.
Zdjęcia, to coś wyczówam, efekt tzw. przeszperki, czyli sos bolonese z fragmentów poprzedniego obiadu, co nie zmienia faktu, że są fajne. Chodzi mi o zestawienie, czyli popularny składak. Ale, ale tekst!!! Tekst jest absolutnie w klasie Premium - delicja! Doskonale to napisałeś, w zsadzie mamy wiele podobnych wspomnień ... my ludzie ze skrzywdzonej epoki ;) Nie wiem czy twoja hisotria o wywoływaczu jest prawdziwa, ale uważaj, ja wróciłem z Bajkału, to takie miejsce w głębokiej Azji, którego z racji odległości nie odwiedzam zbyt często. W zasadzie w ogóle nie mogę powiedzieć, że odwiedzam, bo byłem tam raz w 1991 roku. Po powrocie, oddałem filmy do najbardziej renomowanego w tamtch czasach zakładu na olsztyńskiej Starówce. Nazwa od nazwiska, a nazwisko na "K". No i wyobraż sobie "karwasz jego mać", oddali mi prześwietlone filmy!!!!!!!! Gołe!!! Jakby w ogóle nie były w aparacie! Nie wiem co tam z czym kto pomylił, ale ja wtedy miałem bardzo dobry sprzęt i spore doświadczenie jako fotograf. O tym czym jest Bajkał, i jakiej wartości to były dla mnie zdjęcia ... nie wspomnę!
OdpowiedzUsuńDzięki. Oczywiście, że to składak. Szkoda mi tych pojedynczych zdjęć, które zostają na dysku, więc czasem zbieram je do kupy i wrzucam. A co do czasów, to przynajmniej mamy co wspominać, bo dzisiejsze są jakieś takie nijakie :)
UsuńŚwietny tekst, jak zwykle i foty piękne. Czytam i myślę, jakie to były piękne czasy, człowiek kombinował jak spiąć całość, spieszy się, emocjonował, a rzeczywistość to wszystko sprowadzała do parteru szlifując charaktery. A najbardziej żal tamtych krajobrazów i dzikiej przyrody.
OdpowiedzUsuńDziękuję. To niestety prawda z tą kiedyśniejszą przyrodą. Gdybym wtedy miał ten sprzęt, który mam dzisiaj, byłbym w siódmym niebie. Cietrzewie tokowały prawie za domem, łosie łaziły prawie po domu, ludzie jeździli nad morze w góry i na Mazury i nikomu nie przyszło do głowy, żeby jechać nad Biebrzę, więc była dzika i pusta.
OdpowiedzUsuńMój komentarz, napisany chwile temu chyba spotkał taki sam los, jak Pańskie zdjęcia - ani nie został utrwalony, ani, tym bardziej wywołany. Po prostu zniknął w czeluściach internetu... ;-)
OdpowiedzUsuńNapisałam, że tekst świetny i że lubię poczucie humoru i dystans do świata :-)
Dziękuję, bardzo mi miło :) Ostatnimi czasy blogger zaczyna szwankować. Mam tylko nadzieję, że któregoś dnia nie padnie całkowicie.
UsuńWojciechu jestem pod wielkim wrażeniem zdjęć :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzięki Marcin, choć uważam, że przesadzasz :)
UsuńWojciechu sprawdzałeś ostatnio PESEL, bo wspominanie dawnych pięknych czasów to domena ludzi z odpowiednio niskim numerem. Ale historia fajna. I jak zwykle z domieszką narzekania. Znak firmowy Gotkiewicza. A bociana czarnego cudownie zobaczyć na fajnym zdjęciu i resztę fruwajł też.
OdpowiedzUsuńA ta znowu swoje! A miało być zawieszenie broni. A dziękuję.
UsuńJa ze swoim PESELEM mogę się już powtarzać bez konsekwencji prawnych z Twojej strony:)
UsuńA proszę.
UsuńPrawnie? A po co? Obsmaruję Cię w Tulawky Herald Tribune. Podobno (są świadkowie) od czasu kiedy się sprowadziłaś, zaczęło ubywać drobiu, krowy straciły mleko, a tuczniki słoninę.
OdpowiedzUsuńOczywiście, moje słynne abra kadabra. Ale w Tuławkach już wiedzą, że wiedźma zamieszkała. A wiesz, że wiedźma to kobieta co wie? Nawet pan Sławek spotkany pod sklepem mówi: Dokórko, a poradzi mi Pani......
UsuńNo dobra wiem. Cofam obelgi i pomówienia. Pozdrowienia dla Pana Sławka :)
UsuńNie chcę powtarzać po innych ale kolejny w sumie jeden z wielu świetny tekst. Na zdjeciach masz fajne rodzynki, chodzi mi oczywiście o Turkawkę i Dudka. Pieknie panie pieknie :))
OdpowiedzUsuńDzięki Paweł. Na Podlasiu akurat dudków jest dużo, ale turkawkę spotkałem tam i w ogóle, po raz pierwszy w życiu. A nie żyję krótko :)
UsuńSen jak sen ... Ale zdjęcia są piękne.
OdpowiedzUsuńI tu się nie zgodzę. Sen i fajny i straszny, bo i czasy były takie :)
UsuńFajne . "Miałem sen" jak Martin Luter King.
OdpowiedzUsuńNo prawie :)
Usuń