O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

sobota, 28 października 2017

Jesienna Biebrza. Odsłona 2/3.

Ten post dla wielu osób może wydać się nudnym i monotematycznym. Dla nas jest to jednak, w pewnym sensie, ukoronowanie wieloletniego łażenia po bezdrożach Doliny. Wiem, że poniższe fotki są słabe technicznie, ale wszechobecna mgła, nędzne światło, dynamika wydarzeń i emocje, to mało komfortowa mieszanka, zwłaszcza w przypadku fotografii zwanej powszechnie - przyrodniczą. Podejrzewam, że w XXII wieku, gdy kamery HD wszczepione w rogówki będą równie powszechne, jak dziś paznokcie wrośnięte w palce u stóp, tego typu zdarzenia będzie można rejestrować zdecydowanie efektywniej. Powtórzę jednak raz jeszcze, że dla nas to wszystko nie ma żadnego znaczenia, gdyż to co udało nam się zaobserwować, jest jednym z naszych, najważniejszych przeżyć przyrodniczych.

Wszystkie, poniższe zdjęcia ułożone są (chyba po raz pierwszy w historii tego bloga) w układzie chronologicznym. To trochę taki reporterski zapis tego, co zobaczyliśmy, gdy zasapani - niczym uzależniony od nikotyny maratończyk po pierwszym kilometrze - wracaliśmy do auta po nieudanym podchodzeniu czterech łosiowych byków. 

Jak widać na poniższych fotkach, wilcze polowanie zakończyło się niczym, co jest raczej regułą, gdyż skuteczność polowań dużej watahy sięga zaledwie kilku procent, a to był przecież samotny basior. Nie ukrywam, że trochę się zawiodłem, gdyż oczami wyobraźni widziałem już spektakularne zdjęcia oraz ... spiżarnię wypełnioną solidną porcję, ekologicznie pozyskanej, jeleniny ...
       No dobrze, ale jaki jest morał płynący z całej tej historii? W moim przekonaniu przede wszystkim taki, że wilk nie jest żadnym potworem,  ani żadną bestią o czym kiedyś starali się przekonać nas bajkopisarze, a dziś tzw. myśliwi, właściciele zwierząt hodowlanych i pańcie z psunią defekującą na trawnik w mieście, co najmniej powiatowym. To nie żadne krwiożercze monstrum, ale zwierzę, które próbuje tylko przetrwać w - coraz bardziej gęstym od ludzi - terenie. W ostatnim miesiącu spotkaliśmy wilki dwa razy, w tym raz nieomal się o nie otarliśmy. Czy wtedy i w chwili pokazanej na fotkach, poczułem jakiekolwiek zagrożenie? Nie, nie poczułem! Może jestem zatem dzielnym człowiekiem lasu, któremu nic, co dzikie nie jest straszne? Nie, nie jestem, gdyż nie raz i nie dwa czułem strach, gdy łażąc po lesie słyszałem warkot wkurzonej lochy prowadzącej warchlaki. 
       Z wilkami jest inaczej. Wilki nie atakują ludzi, a przynajmniej nie robią tego w Polsce, gdyż od zakończenia II Wojny Światowej, na terenie naszego kraju, nie stwierdzono ANI JEDNEGO takiego przypadku. Owszem, niejednokrotnie słyszy się o wilkach zabijających zwierzęta hodowlane i domowe. Tyle tylko, że to również margines, a dodatkowo, napastnikami bardzo często są zdziczałe psy lub te, które - zgodnie z filozofią ich właścicieli - powinny się same wykarmić. Poza tym, gdy hodowcy zaczęli wreszcie skuteczniej (lub w ogóle!) chronić swoje stada, liczba zagryzionych zwierząt wyraźnie zmalała.
       Mam nadzieję, że - zwłaszcza to ostatnie - będzie koronnym argumentem przeciwko przywróceniu odstrzału wilka, gdyż to jedno z ostatnich zwierząt, o którym  można powiedzieć, że jest naprawdę dzikie. 























czwartek, 19 października 2017

Jesienna Biebrza. Odsłona 1/3.

Niech będzie pochwalona Pani Przyroda!
W pierwszych (i ostatnich zarazem) słowach mego postu chciałbym napisać, że żyję, nic złego mi się nie przydarzyło, czego i Wam serdecznie życzę!

PS. Właśnie wróciliśmy znad Biebrzy, więc zgodnie z tradycją tego bloga, powinienem napisać coś o Warmii. Problem jednak w tym, że warmińskie zdjęcia z rykowiska i z czatowni utkwiły w skrajnie opóźnionej postprodukcji, czyli nie mam wyjścia i muszę pozostać przy Podlasiu.
Poniższy, tzw. materiał ilustracyjny, zdominowały dokfotki łosi, czyli przedstawicieli kolejnego gatunku z listy marzeń ludzi, którym ewidentnie przeszkadza cudze życie. Nie chcę jednak poświęcać zbyt dużo uwagi temu ponuremu tematowi, gdyż zdecydowanie lepiej zrobiła to w swoim najnowszym poście Iwona http://glosbagien.blogspot.com/2017/10/polowania-na-osie-juz-wkrotce.html.
Tak na marginesie. Chciałbym z przykrością poinformować, że ten post miał być w założeniu wesoły, rubaszny, beztroski i tchnący - agresywną momentami - miłością do trudów związanych z amatorskim uprawianiem fotografii zwanej przyrodniczą. I zapewne byłby takim, gdyby nie nasz ostatni pobyt na wspomnianym Podlasiu.
To, że fotografia przyrodnicza wspaniałym hobby jest, przekonywać nikogo nie trzeba. No dobrze, mojego brata Mariana ...  tzn. Marcina trzeba, niektórych moich znajomych trzeba, nie wspominając już nawet o moim, nazbyt gadatliwym proktologu, którego też niestety trzeba. Jak się tak gruntownie zastanowić, to trzeba do tego przekonywać jakieś 93,4% otaczających nas ludzi, ale przecież nie o tym jest ten post. Ten post jest o trudach. Trudach związanych ze zdobyciem upragnionej fotki w upragnionym miejscu. Ten post jest o …
… mniejsza z tym. W każdym bądź razie, ostatni weekend spędziliśmy w Dolinie Biebrzy. Co prawda tak szeroko pojętej, że do tej kategorii załapałby się nawet Ustrzyki Dolne, ale jednak. Naszym głównym celem były łosie, a podcelem i podpodcelem, … także łosie, bo niby co innego mielibyśmy spotkać jesienią w tym miejscu? O dziwo, spotkaliśmy jednak nie tylko łośki, ale o tym w następnym poście pod, wiele mówiącym, roboczym tytułem „Gksfme”
Cały problem (i poniekąd wynikające z tego blogowe opóźnienia) w tym, że zamiast gracko i łagodnie połączyć fotografowanie z wypoczynkiem na tzw. łonie, rzuciliśmy się na tę nieszczęsną Dolinę, jak - nie przymierzając - wiewiór-dewiant na młodą leszczynę. Chyba po raz pierwszy w naszej "karierze" wzięliśmy udział w czymś, co - jako żywo - przypominało wycieczkę pn. „Dziesięć stolic w półtorej doby, albo zwracamy pieniądze”, czyli rano fotografowaliśmy łosie nad Jegrznią w południe gęsi na Białym Grądzie, a wieczorem żurawie na narwiańskich noclegowiskach.
Efekty? Fotograficzne jakieś tam pewnie są, ale niestety do listy naszych osiągnięć muszę dodać kręgosłup skatowany, niczym domowe zwierzątko zwyrodnialca, nieokiełznaną chęć zalegnięcia na tydzień w odmętach puchowych piernatów z dala od przyrody i fotografii oraz wstydliwe zmiany skórne będące wynikiem cielesnego obcowania z  wszechobecnymi strzyżakami.

Oczywiście wszystko to wynikało z braku możliwości wyjechania na dłużej, ale tak, czy siak apeluję: nie bierzcie z nas przykładu i gdy okrutny los rzuci Was w objęcia Pani Przyrody, nie zachowujcie się tak, jakby jutra miało nie być.

PS.2. Przepraszam za postowy raptyzm, chaotyzm i niespóizm, ale to ewidentnie pokłosie ostatniego wyjazdu.
























środa, 11 października 2017

Dziś prawdziwej dziczy już nie ma.

Dzicz … ileż tajemnicy, ileż potencjalnych przeżyć, ileż uniesień i wzruszeń kryje to słowo? Ileż szaleństw i ileż przyrodniczych podniet mieści się w tym prostym, jak przejazd przez rondo, wyrazie! Dzicz, to duszy prałowcy łkanie, to starooczu zwilgotnienie, to sen piękny, to wizja przecudna, to ostateczna przystań pustelnika wreszcie.
No dobrze! Powzruszaliśmy się, poszaleliśmy, połkaliśmy i wystarczy! Czym zatem jest owa dzicz, gdy precz odrzuciwszy grafomańskie zapędy, skupimy się na mędrca szkiełku, oku i stałym łączu? Zacznijmy i ... skończmy zarazem na Słowniku Języka Polskiego PWN, który oferuje kilka definicji dziczy, ale w tym poście ograniczę się do dwóch:

Dzicz zatem, to „dzika zwierzyna”.

i/oraz Dziczą jest:

teren nieuprawiany, pozostający w stanie pierwotnym”.

       Pozostawmy w spokoju definicję pierwszą i skupmy się tej drugiej zwłaszcza w kontekście naszego, ostatniego wyjazdu nad Biebrzę (zdjęcia wkrótce).


Czytam czasem to tu, czasem czytam to tam, to znów czytam ówdzie o tym, że Dolina to nieujarzmiona przyroda, przestrzenie, pustać i właśnie wspomniana - dzicz. Czytam i coraz częściej odnoszę wrażenie, że ta znana mi od dekad Dolina, to chyba jednak inne miejsce, niż to coś opiewane na łamach niektórych blogów i ckliwych artykułów przypominających wpisy z sekretnych sztambuczków chutliwych uczennic szkół o profilu rzeźnik-hostessa. Gdyby opierać się wyłącznie na tego typu źródłach, można by odnieść wrażenie, że czas nad Biebrzą zatrzymał się gdzieś tak w połowie XIX wieku. Że to ciągle jeszcze ten sam, dziewiczy krajobraz, którym zachwycał się Gloger podczas swojej eksploracji polskich rzek. Że to dalej Kraina, w której ludzie w niewysłowionym trudzie wydzierają dziczy niewielkie skrawki, by na - w ten sposób pozyskanych - lichych poletkach uprawiać ziemniaki, groch, żyto i konopie. Że w dalszym ciągu żywi ich rzeka, turzycowisko i las. Że ...
       Oczywiście nad Biebrzą można znaleźć miejsca, które wydają się być nietknięte ludzką stopą, ale jest ich coraz mniej i są raczej wyjątkiem, aniżeli regułą. Prawda jest taka, że Dolina, to rolniczy region, który - pod tym względem -w niczym nie ustępuje innym, tego typu miejscom na mapie Polski. Oczywiście, przed wejściem Polski do Unii Europejskiej Dolina wyglądała inaczej. Miejscowi rolnicy gospodarowali tylko tam, gdzie było najłatwiej dotrzeć i gdzie oprócz niejadalnego zielska rosły rośliny, które można było wykorzystać jako paszę dla bydła. Po 2004 roku zmieniło się prawie wszystko. Nadbiebrzanie poczuli zew dopłat, tak jak wcześniej Hiszpanie, Grecy i Włosi. Nagle przypomnieli sobie o działkach, które znali li tylko z rodzinnych przekazów i śpiewanych podczas jesiennego palenia łętów, smętnych podlaskich dumek. Chwilę później odnaleźli pożółkłe mapy i zaczęli kosić zapomniane zakątki ojcowizny, by poczuć krwisty smak euro na świeżo założonych kontach. Żeby było jasne! Na ich miejscu zrobiłbym dokładnie to samo, gdyż tylko głupiec nie skorzystał by z takiej okazji (chyba, że ma inne źródło dochodu i może sobie pozwolić na kuchenne smędzenie o tradycji i takich tam, idealistycznych pierdołach). Dopłaty zmieniły jednak biebrzański krajobraz i to diametralnie. Zniknęły całe dziesiątki hektarów chłopskich nieużytków, podobnie jak zniknęły zdziczałe grunty będące własnością Skarbu Państwa. Na tych pierwszych pojawiły się wyspecjalizowane maszyny do zbioru zielonki, a na tymi drugimi swoją, wszechobecną opiekę, roztoczyły ratraki.
       Powiedzmy to sobie szczerze. Dolina Biebrzy była dziczą, ale już nią nie jest. Nie oznacza to jednak, że bezpowrotnie zniknęła jej magia. Ona jest, trwa i dalej oferuje to, czego próżno szukać gdzie indziej. Łosie na intensywnie uprawianych użytkach zielonych i wilki przemierzające, dopiero co opuszczone przez traktory i domorosłych pilarzy, śródwierzbowe polanki, w dalszym ciągu pozostają tymi samymi łosiami i tymi samymi wilkami. Dlatego nie twórzmy kolejnych mitów, tylko zaakceptujmy, że tak właśnie jest, jak jest. Przestańmy powielać klechdy o starożytnym Podlasiu, jak o jakiejś Nibylandii. Czy to się komuś podoba, czy nie Biebrza wkroczyła w XXI wiek, tak, jak inne regiony i nikt i nic już tego nie zatrzyma. 
       A jeżeli komuś to nie w smak, to niech wyjedzie do Sopotu, gdyż jak ostatnio przeczytałem, w 2050 roku będzie prawdopodobnie na wpół wyludniony.

PS. Tymczasem na fotkach ostatnie, tegoroczne, warmińskie żurawie.




























I w końcu odleciały.