O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

czwartek, 28 kwietnia 2016

Dziki też mają oczy.



Dawno temu miałem zostać myśliwym. Z pewnych powodów nie udało mi się to i absolutnie tego nie żałuję. Nie, nie dlatego, że zacząłem potępiam łowiectwo, bo tak nie jest. Wiem, że w świecie, który stworzyliśmy polowania są konieczne. Dlatego nie jestem przeciwnikiem szanujących przyrodę, etycznych myśliwych, nie cierpię jednak tych, którzy zasłaniając się legitymacja PZŁ, uprawiają zwykłe kłusownictwo.
To, że nie potępiam w czambuł całej „braci łowieckiej”, nie oznacza, że sam mógłbym zastrzelić jakieś zwierzę. Pewnie, gdyby od tego zależało fizyczne przetrwanie moje lub moich bliskich, nie miałbym żadnych skrupułów, jednak polowanie dla sportu kompletnie mnie nie interesuje. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że pociągam za spust i w jednej chwili zamieniam żywe stworzenie w pokrwawione, martwe truchło. I dotyczy to wszystkich zwierząt, a nie tylko tych wybranych.
Często słyszę, że ktoś nie wyobraża sobie, jak można zabić sarnę czy jelenia. Przecież to takie piękne stworzenia o wielkich, ufnych oczach. A łosie? Strzelanie do tych wielkich, jak szafa zwierząt, to przecież nic innego, jak egzekucja. Jeżeli jednak chodzi o lisy, dziki itp., stanowczość ludzkich sądów zaczyna jakby maleć. Wszakże lisy to szkodniki, a dziki to prawie takie świnie i na dodatek jeszcze niszczą uprawy. Nie bardzo to rozumiem, tak jak nie rozumiem tych, którzy deklarują, że nie jedzą mięsa, ale robią wyjątek dla kurczaków i ryb. Przecież kurczaka i rybę też trzeba pozbawić życia, żeby zamieniły się w jedzenie.
Kończę te nudne dla wielu wynurzenia i zapraszam do obejrzenia zdjęć prawie świń. A tak na marginesie, zwróćcie uwagę, że one też mają oczy.












niedziela, 24 kwietnia 2016

Migawki z terenu XVI.

      Wiem, że znowu jelenie i dziki (i te i te jeszcze powrócą w kolejnym poście). Ale co możemy począć, gdy pogoda skutecznie uniemożliwia nam wyjazd nad Biebrzę? Na rozlewisku pustawo, więc z braku laku i terenów trwale podmokłych, spacerujemy sobie relaksacyjnie po lesie. I tak sobie myślę, że to może nawet i lepiej. Przecież moczary, to wbrew pozorom, nic dobrego. Ba! To zło w czystej postaci! To Sodoma przyrody i Gomora cywilizacji. To wilgoć i choroby, atakujące ciało i umysł. Reumatyzm i malaria. Wodobrzusze i kołtun. Grzyby i pleśń. Błędne ognie i szeleszczące szepty szalonych szeptunek.
      A warmińskie, sosnowe lasy? O, to zupełnie co innego! To przeczyste jeziora i przebystre rzeki. To powietrze, jak w ciechocińskich tężniach, albo w palarniach na lotnisku we Frankfurcie. To sucha, przyjazna ściółka, bez jed … tzn. bez dwóch kleszczy, bo jednego już z siebie wyjąłem. To żurawie uwodzące się na śródleśnych polanach i jelenie przyjaźnie pozujące do zdjęć. To skaliste szczyty, niedźwiedzie i kosodrzew …, a nie, to ostatnie, to akurat Tatry. W każdym bądź razie nie ma co porównywać nudnych, błotnistych równin do krainy rodem ze Strażnicy.
      Może zatem powinniśmy zapomnieć o tej całej Dolinie? Wyrzec się jej, tak jak Mieszko I wyrzekł się Światowida? W zasadzie moglibyśmy, a nawet powinniśmy to zrobić. Problem jedynie w tym, że rozsądek to jedno, a przeklęty patriotyzm lokalny, to drugie. I nic na to nie poradzimy. Urodziliśmy się w błocie, to i ciągnie nas do błota.























czwartek, 21 kwietnia 2016

Wołkow.


Zdjęcia wschodu słońca zrobiłem z punktu widokowego w Burzynie. To chyba najlepsze miejsce w całej Dolinie do trzaskania takich landszafcików, o czym świadczy fakt, że tuż przed brzaskiem, gdy wygrzebywaliśmy się z samochodowego barłogu, wokół było już raczej tłoczno.
W opisywanym miejscu oprócz wiaty, znajduje się tablica poświęcona Wiktorowi Wołkowowi, którego Imieniem nazwano to miejsce. Mało kto poświęca jej więcej, niż kilka sekund uwagi. Zwykle ludzie obejrzą zamieszczone na niej zdjęcia i idą pogapić się na biebrzańskie rozlewiska, wykonać fotografię, zapalić papierosa i jechać dalej w poszukiwaniu batalionów.
Wspominałem już o tym podlaskim fotografiku w kilku postach. Pomyślałem jednak, że Wołkowi należy się coś więcej, niż nędzna notka w Wikipedii, składająca się raptem z trzech zdań. Swoją drogą, w przedziwnych żyjmy czasach. Jakiś chłoptaś od cykania fotek anorektycznym, wybiegowym wycieruchom, błyskawicznie staje się „artystą”, a wybitny fotografik pozostaje jedynie w pamięci nielicznych.
Co jest takiego szczególnego w fotografii Wołkowa? Przecież Podlasie fotografowało i fotografują tysiące, w tym także my. To wszystko prawda, ale nikt nie potrafi tego robić, tak jak On. Od kiedy dostał wtedy swój pierwszy aparat, zaczął fotografować prawie wszystko, pod warunkiem że to prawie wszystko znajdowało się na jego ukochanym, wiejskim Podlasiu. Przyrodę i ludzi. Często razem, bo w Jego ojczyźnie, ludzie nie istnieli bez przyrody, a ona od setek lat, już także bez nich. Był niewiarygodnie wszędobylski i niemal niezniszczalny. Prawie codziennie przemierzał dziesiątki kilometrów, żeby tuż po brzasku fotografować nadrzeczne mgły, w południe - zwożenia siana, a wieczorem - ostatni tego dnia, stodolany klekot boćków.
Przez jakiś czas jego zdjęcia były takie, jakie zwykle robi większość dobrych fotografów. Tyle tylko, że ci dobrzy pozostali dobrymi, a on poszedł znacznie dalej i stworzył swój, podlaskoniepodrabialny styl. Nie stał się, jak chcą niektórzy, jakimś tam Picassem fotografii przyrodniczej. On stał się tej fotografii – Wołkowem. Duża część jego zdjęć jest nieostra, ziarnista i bardzo daleka od atlasowych portrecików. Był za to czasem krytykowany, ale miał to gdzieś, bo był niezależny w tym, co myślał i co robił. Choć go do tego namawiano, nigdy nie sięgnął po aparat cyfrowy. Pozostał wierny fotografii analogowej, o której wiedział wszystko.
W sierpniu 2011 r. byłem w Osowcu na targach „100 pomysłów dla Biebrzy”. Idąc do samochodu, kątem oka zarejestrowałem samotne stoisko z książkami i siedzącego przy nim człowieka, którego wtedy w pośpiechu nie rozpoznałem. I tak ominęła mnie ostatnia szansa, żeby porozmawiać z Wiktorem Wołkowem. Niestety, zmarł osiem miesięcy później.
Zachęcam do sięgnięcia po jego albumy, choć wiem, że nie jest to takie proste. Większości tytułów nikt już nie wznawia, a stare, sporadycznie pojawiające się na aukcjach internetowych, kosztują niemało. Jeżeli kiedyś będziecie w Supraślu, koniecznie idźcie do tamtejszego Domu Kultury, gdzie stworzono małą galerię Jego fotografii. Jeżeli Supraśl jest Wam nie po drodze, zajrzyjcie przynajmniej tu: https://www.youtube.com/watch?v=zzW7RqzuSG4
Nie poznałem Wiktora Wołkowa i bardzo tego żałuję. Pociesza mnie tylko to, że pisząc ten post, od czasu do czasu, zerkam na wykonaną przez niego odbitkę, wiszącą przede mną na ścianie.

















niedziela, 17 kwietnia 2016

Ponownie o lasach.


       Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się, że bywamy w lesie i zwykle coś tam podejdziemy. Tym razem czasu było mało, bo z domu wyjechaliśmy dwie godziny przed zachodem słońca (którego z resztą i tak nie było), ale gościnne zwierzaki nie zawiodły.
     Zawsze kiedy chodzę po warmińsko-mazurskich tzw. „puszczach”, zastanawiam się, jak te tereny wyglądały w czasach przedplantacyjnych. Pisałem już, że dzisiejsze lasy to nędzne resztki tego, co kiedyś porastało te ziemie. Podobnie jest niestety ze zwierzyną. Weźmy chociażby takie ssaki. Te większe od nornicy, można spokojnie policzyć na palcach dwóch rąk rozpoetyzowanego operatora piły tarczowej. Tymczasem całkiem niedawno (niedawno, czyli długo po zniknięciu ostatniego warmińskiego Neandertalczyka) zwierza nie brakowało. Wystarczy poczytać trochę o tych terenach, a zwłaszcza o polowaniach (to najlepsze – niestety - źródło wiedzy o ówczesnej przyrodzie) i ukazuje nam się nieomal rajski obraz. Swoją drogą tak odebrał to Jerzy Retyk, który w „Pochwale Prus” z 1539, porównywał tę krainę do wyspy Rodos, na której Zeus stworzył miejsce łowów dla (zapewne dewizowych) myśliwych z Olimpu.
     W publikacji pt. „Oddziaływanie dzikich zwierząt kopytnych na lasy pogranicza mazursko-kurpiowskiego na przełomie XX i XXI wieku” Bożena Grabińska pisze, że tylko w latach 1612-1618 na terenie Prus Wschodnich upolowano 15 żubrów (ostatni osobnik na tych terenach widziany był jeszcze w 1750 roku), 4935 jeleni, 3908 dzików, 215 wilków i … 52 niedźwiedzie! Trzeba tu dodać, że na misie polowano na obszarze dzisiejszych Warmii i Mazur, jeszcze na początku XIX w. (ostatni padł od kuli w 1804 r., na terenie dzisiejszego Nadleśnictwa Spychowo).  W Prusiech nie brakowało też łosi. Było ich na tyle dużo, że łosiowy łeb widniał nawet na znaku taktycznym 11 Wschodniopruskiej Dywizji Piechoty Wermachtu, atakującej Mławę w 1939 roku.
      Tereny te, w swoim czasie, obfitowały również w największe ssaki z epoki postmastodonckiej, czyli - w tury. Było ich tu podobno więcej, niż w – słynących z nich - puszczach mazowieckich. Co ciekawe, tur, a w zasadzie pseudotur wrócił na te tereny w latach `40 ub. w. za sprawą niejakich braci Heck, a zwłaszcza jednego z nich – Lutza. Ten - powiedzmy - naukowiec postanowił odtworzyć tura (czyli najbardziej germańskie z germańskich zwierząt) i ponownie zasiedlić nim niemieckie lasy. Protektora miał z najwyższej półki, bo w osobie samego Wielkiego Łowczego III Rzeszy - Hermanna W. Goeringa, więc na pieniądze i warunki pracy, nie mógł narzekać (pomijając oczywiście działalność - nierozumiejących doniosłości jego dzieła - polskich partyzantów). Efektem tych genetycznych machlojek było coś, co wyglądem (ale nie rozmiarami) rzeczywiście przypominało trochę tura. W 1941 r. pierwsze osobniki wypuszczono w Puszczy Rominckiej, a rok później w Białowieskiej, w której przetrwały, aż do przejścia przez te tereny radzieckich kuchni polowych. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć takiego "tura" powinien udać się np. do Holandii, gdzie występuje pod nazwą bydła Hecka.
     Niedźwiedzie, żubry, pseudotury, partyzanci ....! To były czasy! A teraz? A teraz, to jak człowiek jelonka, albo innego zająca pstryknie, to ma radochy i okazji do konfabulowania na cały tydzień.
PS. Muszę jeszcze na chwilę wrócić niedźwiedzi. W 2008 Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi wpisało na listę produktów tradycyjnych - Niedźwiedziówkę mazurską. Wedle legend, pradawni Prusowie używali tego miodowego trunku do alkoholizowania niedźwiedzi w celu pozyskania ich w stanie żywym, cokolwiek by to miało znaczyć i czemukolwiek miało służyć.

Wypoczywająca minichmara. Wiatr był sprzyjający, więc mogliśmy spokojnie podejść i zrobić te zdjęcia, nie przerywając jeleniego snu i nie wadząc w innych, rodzinnych czynnościach :)






W tej grupce, oprócz lochy i dwójki podrostków był jeszcze warchlak. Trochę dzików w życiu widziałem, ale jedynaka - nigdy.