O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

wtorek, 26 listopada 2013

Widoczki



Nie wiem dlaczego, ale dopiero w tym roku, podczas pobytu w Dolinie Biebrzy, dotarło do mnie, że czegoś w niej brakuje. Krajobrazy niby takie same, ale jednak inne. Trochę to dziwne, ale zacząłem się nad tym zastanawiać tu, na Warmii, po ostatnim, niedzielnym wyjeździe nad stawy i rozlewisko. Przyglądając się łabędziom krzykliwym i białym czaplom (odszczekuję post o tej ostatniej) przyszło mi na myśl, że przecież kilkanaście lat temu, tych dwóch gatunków, w tym miejscu nie było. A teraz są i za chwilę będzie ich jeszcze więcej, a wkrótce przyleci jeszcze coś innego i też u nas zostanie. Tylko co z tego, że pojawiają się nowe gatunki, gdy niepostrzeżenie znikają nasze rodzime. Wiem, że niczego nowego nie napisałem i wie to każdy, kto choć trochę interesuje się przyrodą. Piszę o tym jednak w kontekście biebrzańskiego krajobrazu. Kiedy jeszcze mieszkałem w Dolinie Biebrzy, takie np. cietrzewie i kuropatwy były wszędzie i wydawało się, że tak będzie zawsze. Traktowałem je jak stały element pejzażu, mniej więcej tak, jak traktuje się drzewa. Dziś, tych ptaków prawie już nie ma.
Cieszę się, że mogę nad Biebrzą fotografować krzykliwce i białe czaple, ale mam wrażenie, że bez cietrzewi, kuropatw, a za jakiś czas kolejnych gatunków ptaków, to już nie jest to samo miejsce. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

wtorek, 19 listopada 2013

Miało być o łosiach.



Post miał być o łosiach, ale po wysłuchaniu w internecie wywiadu radiowego, jakiego 7 listopada tego roku, udzielił dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego, zmieniłem zdanie. Cóż, wywiad, jak wywiad, ale jeden z jego fragmentów był na tyle szczególny, że aby uwierzyć własnym uszom, musiałem wysłuchać go dwa razy. Fragment ten dotyczył bowiem jednego z najciekawszych miejsc w Dolinie Biebrzy, Białego Grądu, a dokładnie grobli łączącej go z wsią Mścichy (w wersji dyrektora - Mocarzy). Prowadząca audycję dziennikarka stwierdziła, że jest to niezwykłe miejsce, jednak niekiedy, zwłaszcza podczas wysokiego stanu wód, trudno dostępne. W odpowiedzi padły zdania, o które można by posądzić każdego, z wyjątkiem dyrektora parku narodowego. Okazuje się, że prowadzone są już rozmowy na temat modernizacji grobli. W miejsce piaszczystej, poprzecinanej głębokimi kałużami/brodami drogi ma powstać wybetonowana szosa, po której będziemy poruszać się rowerami, meleksami, a zapewne w niedalekiej przyszłości szynobusem! I mówimy tu o drodze, która jest, tak naprawdę, wisienką na torcie całej tej okolicy. To na niej lądują rycyki i kąpią się rybitwy białoskrzydłe. To przy tej drodze, na pozostałościach płotów, przesiadują kszyki. Tak naprawdę Biały Grąd w konfrontacji z groblą, nie zasługuje nawet na miano ubogiego krewnego. To zwykły grądzik z wieżą widokową dla wycieczek. Pomysł z zabetonowaniem grobli jest zatem tak niedorzeczny, że mam nadzieję, że nigdy nie zostanie zrealizowany.
Zastanawia mnie jednak coś innego. Od długiego czasu trwa wojna o remont Carskiej Drogi na odcinku przebiegającym przez park. Zwolennikami tej inwestycji są przede wszystkim stali mieszkańcy, przeciwnikami zaś, nazwijmy ich ogólnie, ekolodzy. Miejscowi chcą mieć normalną drogę, którą można by przemieszczać się bez obawy o to, że samochód rozsypie się po kilku kilometrach. Ekolodzy argumentują, że poprawa nawierzchni zwiększy prędkość jazdy, a to zwiększy śmiertelność, wśród przekraczających Carską, łosi. Jedni i drudzy mieli oczywiście swoje racje (mieli, gdyż remont już trwa). Zmierzam jednak do tego, że o ile w przypadku Carskiej, ekolodzy wytaczali najcięższe działa, a na różnego rodzaju forach temperatura osiągała stan wrzenia, o tyle w przypadku dyrektorskich deklaracji panuje dziwna cisza. Od feralnego wywiadu minęło już 12 dni. I co? I nic! Nikt nie protestuje. Nikt niczego nie wytacza. Nikt nie pisze petycji. Owszem, „Biebrznięci” zamieścili link z wywiadem na swoim profilu, ale jak do tej pory, bez jakiegokolwiek, konkretnego komentarza.
Tu powinna być puenta, ale poczekam z nią do następnej wiosny i mam nadzieję, że będzie optymistyczna.
P.S. A na zdjęciach łosie.






 
 
 
 


 
 
 
 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Listopad na Warmii.

      Już dawno zauważyłem, że moim przypadku tzw. fortuna do leniwych nie należy. Nie ma tak, że jednego dnia wszystko jest dobrze, a dopiero drugiego źle. Nie. U mnie toczy się znacznie szybciej, czego przykładem może być ostatnia niedziela. Wstaję rano i wiem, że będzie słonecznie (bardzo dobrze). Jadę na niedawno poznane stawy przez niemal puste miasto (dobrze). W pierwszym stawie nie ma wody, więc nie ma ptaków (źle), ale w kolejnym są białe czaple (dobrze). Żeby się do nich dostać muszę pokonać świeżo zaorane, gliniaste pole (źle), ale potem idę już łąką, a do stawu przylega stary, suchy rów, w którym mogę się ukryć (dobrze). Niestety przy samym rowie ktoś wyrzucił kilkadziesiąt ryb, które zaczęły już potwornie cuchnąć (źle). Samo miejsce jest jednak prawie idealne do fotografowania, a na dodatek, wypłoszone przez ludzi kręcących się przy stawach, przylatują czaple (bardzo dobrze). Zaczynam robić zdjęcia i orientuję się z aparatem dzieje się coś dziwnego. Migawka uruchamia się raz na kilka prób lub wcale (bardzo źle). O zdjęciach nie ma mowy, wracam więc do samochodu. Przejeżdżam kilkaset metrów polną drogą i widzę rosnące przy niej krzaki tarniny z owocami, z których już dawno chciałem zrobić leczniczą nalewkę (bardzo dobrze). W samochodzie wożę tysiące rzeczy, ale oczywiście nie mam żadnej torby, wiadra itp. (źle). Mam za to plandekę antyśnieżną (dobrze). Po drodze z czystego obowiązku zaglądam na rozlewisko, pewny że będzie puste. Tymczasem okazuje się, że siedzi na nim kilkaset kaczek, różnych gatunków w towarzystwie gęgaw, gęsi zbożowych i kormoranów (bardzo dobrze). Na dodatek nad rozlewisko wybrał się też bielik, którego obecność powoduje, że całe to ptactwo zaczyna latać we wszystkie możliwe strony (dobrze). A ja, jak wspomniałem, mam dziwnie działającą migawkę (bardzo źle). Itd., itd.

      Na kilkadziesiąt zrobionych zdjęć, jako tako, wyszło kilka (źle). I tych kilka zamieściłem poniżej (dobrze?).

 
 
 
 
 
 
 
 

wtorek, 5 listopada 2013

Listopad nad Biebrzą.



      
W czasie mojego weekendowego pobytu Dolina Biebrzy była (pomijając stałych mieszkańców) prawie bezludna. W końcu to już listopad. Są jednak takie miesiące, kiedy o samotności nie ma mowy. Biebrzański Park Narodowy jest największym tego typu obszarem w Polsce, powinno być to zatem idealne miejsce, żeby uciec od cywilizacji i ludzi. Tyle teoria. Znaczne połacie parku są zamknięte dla turystów, inne zaś trudno dostępne z uwagi na warunki terenowe. W efekcie wszyscy jadą w te same miejsca, w których, zwłaszcza wiosną, potrafi być naprawdę tłoczno. Na wstępie napisałem, że Dolina była „prawie bezludna”. Prawie, gdyż kogoś jednak spotkałem i to właśnie podsunęło mi pomysł na post. Nad Biebrzę z roku na rok przyjeżdża coraz więcej ludzi, Wydawać by się mogło, że każdy przybysz jest inny. ale tak naprawdę należy do jednego z sześciu, przedstawionych niżej, typów charakterologicznych.
Typ pierwszy – uczestnik wycieczki. Podstawowym znakiem rozpoznawczym jest kompletny brak zainteresowania miejscem, w które został przywleczony. Było w programie, podstawili autokar, więc jest. Przewodnika nie słucha, bo ciekawsze rzeczy opowiada koleżanka. Ptaków nie słucha, gdyż wytworzony przez wycieczkę harmider, skutecznie je zagłusza. Na szczęście w terenie wycieczka przebywa krótko (zazwyczaj do pierwszej przeszkody wodnej).
Typ drugi, czyli rodzina(y) z małymi dziećmi. Spotykani prawie wyłącznie na łatwych szlakach, kładkach, wieżach widokowych itp. Bywa jednak, że najbardziej zdeterminowani docierają dalej i wtedy nie pozostaje nic innego, jak spakować sprzęt i poszukać sobie innego miejsca z dala od rozwrzeszczanej czeredy. Podtypem jest tu wesoła młodzież, która jakimś cudem dotarła nad Biebrzę w celu strzelania fotek telefonami komórkowymi oraz pozostawianiu swych przemyśleń na wszelkiego rodzaju drewnianych konstrukcjach.
Typ trzeci to „profesjonalni turyści”. Łatwo rozpoznawalni po fabrycznie nowych, markowych ubraniach i takimże sprzęcie. Zwykle jednak są to przybysze jednorazowi. W następnym roku przeistoczą się w „profesjonalnych żeglarzy”, „profesjonalnych golfistów” itp..
Typ czwarty to pary, którym ktoś wmówił, że weekend nad Biebrzą to niezapomniane przeżycie. I ten ktoś miał rację! Ona nigdy już nie zapomni błota na nowych butach, tych wstrętnych owadów i braku galerii handlowej, on zaś jej ciężaru na plecach w trakcie pokonywania kałuż. Na szczęście pary nie są problemem, pod warunkiem, że kłócą się w miarę cicho.
Typ piąty, czyli „jedyni, prawdziwi znawcy Biebrzy”. To ci, którzy są święcie przekonani, że znają i, co najważniejsze, „czują” Biebrzę najlepiej na świecie. Zwykle poruszają się samotnie, jednak wieczorami zbierają się w stada wzajemnej adoracji, by wymieniać się spostrzeżeniami i utwierdzać w swojej biebrzańskiej doskonałości. Nie zwykli odpowiadać na pozdrowienia i udzielać jakichkolwiek informacji. Tolerują jedynie miejscowych, ale tylko tych, którzy mogą im się w czymś przydać.
I wreszcie typ szósty. Ludzie, którzy przyjeżdżają bo lubią Biebrzę, albo nigdy tu nie byli i chcą ją poznać. Kobiety i mężczyźni. Starsi i młodsi. Zawodowcy i amatorzy. Z lepszym lub gorszym sprzętem. Zwykle z dużą wiedzą o przyrodzie, którą chętnie się dzielą. Zawsze skorzy do wymiany informacji o tym gdzie ostatnio widziano łosie, gdzie aktualnie tokują bataliony i która droga stała się nieprzejezdna. Szkoda tylko, że w odróżnieniu od poprzednich typów należą do rzadkości.
PS. Na zdjęciach oczywiście nie ma opisywanych typów. Są łosie. Część z nich to te same osobniki, które można zobaczyć na blogu „gŁoś z bagien”.