O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

środa, 30 grudnia 2015

Imieniny Sylwestra.


         I znowu kolejne roczysko doczłapało do końca. I znowu będziemy hucznie obchodzić imieniny jakiegoś Sylwestra, choć większość z nas, nikogo o takim imieniu, nie zna. No, ale z drugiej strony, skoro ktoś (pewnie ważny), coś takiego wymyślił, to jak mawiał mój kolega „odmówić nie wypad”.

         Więc tradycyjnie trochę pożyczę. I tak, fotografom, życzę życiowych kadrów, zręcznym w piśmie – weny, malarzom (tym mniej zaradnym) – dziewiczych płócien, a tym bardziej – takichż mieszkań. Podróżnikom, życzę nowych celów, a domatorom – świętego spokoju. Czytelnikom – zniesienia VAT-u na książki, a kinomanom – zakazu wykonywania pracy przez większość polskich, tzw. scenarzystów i reżyserów. Uprawiającym sport, życzę formy, odchudzającym się i rzucającym palenie – wytrwałości, a gospodyniom domowym – gospód w każdej polskiej wsi. Nauczycielom, życzę wyżu, a nadciśnieniowcom – niżu.

Mógłbym tak w nieskończoność, ale wątpię, żeby ktoś dałby radę przez to przebrnąć. Dlatego wszystkim Wam, życzę tego, co tam sobie skrycie wykombinowaliście. I oby Wam się udało!

PS. A na zdjęciach tegoroczna, kwadransowa zima.








czwartek, 24 grudnia 2015

Świąteczna magia.


W tym poście miało być biało i uroczyście. W końcu dziś Wigilia, Szczodre Gody, Długi Weekend, czy – co tam lubicie. Problem tylko w tym, że od jakiegoś czasu, wyjątkowość tych chwil, można rozpoznać wyłącznie po kilku, słabo do mnie przemawiających, akcentach. Po sprzedawcach śp. iglaków, dystrybutorach świątecznego badziewia lub po funkcjonariuszach sklepów wielkopowierzchniowych, dzielnie odpierających ataki, złaknionych karpiego mięsa, nagle nawróconych ssakożerców. Może jeszcze po (podobno budzącym już zainteresowanie aktywistów z Greenpeace) przemoczonym reniferze na starym mieście w Olsztynie i toalety publicznej w kształcie fioletowej, choinkowej bombki pod Ratuszem.

Zimy nie ma i podobno już nigdy nie będzie. Zniknie cały śnieg i większość lodu. Mikołaj pewnie pójdzie na zasłużoną emeryturę, elfy rozpiją się i wyjadą do Londynu, gdzie zginą tragicznie w wywołanym przez siebie pożarze. Pożegnamy też renifery, które - jako nieprzywykłe do dżdżu – poczłapią do Krainy Niebieskiego Chrobotka.

Dziadek Mróz zapewne przetrwa, bo to w końcu twarda, syberyjska sztuka. No, ale co nam z tego przyjdzie, skoro Dziadek działa w miejscach, do których można dostać się wyłącznie na podstawie ważnego paszportu i wizy za 375 zł.

Kończy się pewna epoka i nic na to nie poradzimy. Jest, jak jest i trzeba się do tego przyzwyczaić. Dlatego, mimo że konsekwentnie marudziłem przez cały, okrągły rok, to przynajmniej u jego schyłku – nie będę. Tak przynajmniej postanowiłem sobie kilka dni temu, gdy stałem w błocie i na dodatek w deszczu, na terenie zakładu pracy. I gdy tak stałem - przechodzący nieopodal kolega – zapytał mnie, dlaczego tkwię w tym – cytuję – „syfie”, zamiast schronić się w przytulnych, poszpitalnych wnętrzach?

I co ja mu miałem odpowiedzieć? Ano tylko to, że w tym właśnie błocie i w tym właśnie deszczu, przeżywam magię nadchodzących Świąt.

Czego i Wam wszystkim, serdecznie życzę!








niedziela, 13 grudnia 2015

Grzędy. Cz. II.


Mam wrażenie, że zbytnio podkręciłem napięcie w poprzednim poście i druga jego część, mocno Was rozczaruje. No, ale trudno, jak już zacząłem, to może jednak skończę.

Moja uwaga na temat dwóch wsi i dwóch społeczności, wynikała z prostego faktu. Takie właśnie było moje pierwsze odczucie, kiedy porównałem to, co zanotowała Joanna Wierzbicka z tym, co przeczytałem w reportażu Bronisława Kretowicza.

Oczywiście nie wszystko jest tu czarnobiałe. Nie wszystkie rozmowy Wierzbickiej to niekończąca się pieśń chwalebna, a relacja Kretowicza, to nie zbiorowy, żałosny skowyt. Dlatego najlepiej będzie, jeżeli porównacie to sami. Ponieważ nie chciałem, żeby tekst był baaardzo długi (gdyż długi to on już jest), pominąłem autorów poszczególnych wypowiedzi oraz dokonałem wielu skrótów.

Jak napisałem w pierwszej części, Grzędy zbudowano na wydmach, wśród rozległych bagien, prawie na samym końcu świata (poniżej kilka starych dokfotek).














I tak właśnie postrzegali to ludzie, których spotkał Kretowicz: A wiec są niemal całkiem odcięci od świata. Życie jest tu ciężkie.

- To do was w jesieni i na wiosną dojechać nie można?

- A nie można, wiadomo, nie można. Dawniej, jak rok bywał mokry, to i wcale przejechać nie było można. Jak trzeba było, to my na łódkach woźnawieskim kanałem do Kuligów jechali, a dalej różnie.

- My, to jak na wyspach mieszkamy. Bywało, że i księdza z Panem Bogiem na łódkach do chorego wozili. A jak mokro, to i do sąsiadów na łódce trzeba jechać.

O utrudnionym kontakcie ze światem zewnętrznym wspominają też rozmówcy Wierzbickiej, jednak z ich punktu widzenia, to „odcięcie” nie było, aż tak dosłowne: Pierwszą drogę nauczyciel budował (…). On tak uplanował, to my potem sami robili, takie jednotorowe tylko. Faszynę kładli, piaskiem pozasypywali i można było jechać.

- Na jarmarki to jeździliśmy do Rajgrodu, do Grajewa, a zimową porą do Goniądza, do Suchowoli (…).

Mieszkańcy Grzęd utrzymywali się prawie wyłącznie z rolnictwa i, w zależności od dzielnicy, z połowu ryb. Część mężczyzn polowała w okolicznych lasach, ale nikt się do tego, z wiadomych przyczyn, otwarcie nie przyznawał.

Czy dzięki tym zajęciom można było godnie żyć, zważywszy na miejsce i czas? No cóż. Lektura obu tekstów, nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Od Wierzbickiej dowiadujemy się bowiem, że … tu z lasu żyli, z siana, z wypasu, z roli. Ziemi ornej mielim mało, siana dużo. Na chleb męło się trzy, cztery różne mąki. A jaki wspaniały chleb piekliśmy! (…) Krowy też chowali – dużo bydła – dziesięć, dwanaście sztuk. (…) U nas nawet było po trzydzieści sztuk bydła. (…) Dużo mleka było, sery, masło jedliśmy – to ile dusza zapragnie.

A co na Kretowicz? Ano to, że: …zboża niewiele, na wyżywienie nie starczy, siano marne, dobytek słaby. Ornej to prawie, jak i nie mamy. Po kilka morgów (…), ale bardzo lichej, sam piasek. Zytko ledwie, ledwie się urodzi i kartofli trochę.

- Ale za to macie łąki. Pewno krów dużo chowacie? Macie masło, sery.

- Ile tam krów! Po kilka casem będzie. Ale nase krowy tak długo nie chowają się, tsy, ctery lata, to i tseba zarznąć (…). Cięgiem po wodzie chodzą, to dostają reumatyzm w nogach (…) A kupić, to tez nikt nie chce, bo chude.

Dla posiadających zwierzęta hodowlane (czyli pewnie dla wszystkich), problemem były też, podchodzące pod wieś, wilki. Jak pisze Kretowicz:

 - Jesienią i zimą znowu wilki dobytek. Ot i teraz przed paru dniami u kilku gospodarzy gęsi porwali, u innych cielaki w biały dzień tuż za stodołami zagryźli.

A Wierzbicka? - Jak wilki się widziało, to nikt uwagi nie zwracał.

Życie na bagnach nie było też łatwe dla samych ludzi, choć i tu obie relacje odbiegają od siebie w, bardzo wyraźny niekiedy, sposób. Choćby taka szkoła. Zgodnie z tym, co opowiadali byli Grzędzianie - była szkoła prywatna. Nauczyciel (…) miał kwaterę na stałe, a ludzie płacili (…). Dwa czy trzy lata on uczył, a dzieci przychodziły z całych Grząd. Parę lat ta szkoła była u Grabowych. U Piotra, a potem znów u Kostka.

Gdy do Grzęd przybył Kretowicz, od miejscowych usłyszał że - skoły nie ma. Byliśmy i u pana inspektora skolnego prosić i podania pisaliśmy, ale nic. Pan inspektor powiedział, ze dzieciaków zamało, to nauczyciela dać nie może. Drogo, ciężkie casy. A i nauczyciel tu nie chce psyjść, bo wyjechać trudno.

Odnalezieni przez Wierzbicką byli mieszkańcy, wspominają swoje dzieciństwo i młodość, spędzone na Grzędach, jako coś, niemal idealnego.

Ale zabawy, zabawy to się urządzało nawet często. Mimo, że to były takie kąty, ale grajek jakiś zawsze był (…) I hulali. (…) Tańczyli na murawie pod dębem. Przeważnie tego ptaszka, i Tango Milonga, Rebeka.

Nie przeszkadzało im nawet to, że od najmłodszych lat musieli brać czynny udział w pracach domowych i polowych.

- U nas w domu nas dzieci, było siedmioro. Wstawaliśmy o trzeciej, tatuś wołał „Służki wstawajcie” i szliśmy ze śmiechem, ze śpiewem robić.

Na tym tle relacja Kretowicza wypada już skrajnie ponuro.

- Jak widzę, ciężkie macie tam życie?

- Ciężkie, pewno ciężkie .. I cłowiek tez słaby bez te zgniłe powietse (…). Cięgiem ktoś choruje i umiera.

- W młodym wieku umierają?

- Tak, najwięcej w młodym, zadko który pozyje.

Jak było w rzeczywistości, pewnie nie dowiemy się już nigdy. Myślę, że prawda, jak zawsze, leży gdzieś po środku. Żeby jednak nie kończyć tego postu akapitem w kolorze dzisiejszego nieba, zacytuję już tylko Grzędzian Joanny Wierzbickiej.

- O, się żyło, najlepiej się żyło na Grzędach.

- Jak tam dobrze było żyć, tam nie brakło niczego – ni ryby, ni grzyba, ni zwierzyny …

- Teraz tam zwierzyniec. A przódy tam wcale dobrze było. Nikt biedy tam nie zaznał. Tam wszystkiego było luźno – o, chowali wszystkiego dość, tam niebo i łąki.

        
PS. Poniżej zbliżenia bobrów. Miłośnicy twórczości Kurta Vonneguta, a zwłaszcza jednego z bohaterów jego książek – Kilgore Trout`a, będą wiedzieli dlaczego.












niedziela, 6 grudnia 2015

Grzędy. Cz. I.


Zawsze interesowało mnie, jak kiedyś żyli ludzie zamieszkujący Dolinę Biebrzy i dlatego z zaciekawieniem przeczytałem pewne dwie publikacje. Na pierwszy rzut oka, obie dotyczą tego samego miejsca, ale chyba jakby nie do końca.

Pierwsza z nich, to książka reżyserki filmów przyrodniczych – Joanny Wierzbickiej pt. „Niedaleko od Rajgrodu: Polski Sybir”. Książka-widmo gdyż, choć bardzo mi na tym zależało, niełatwo było ją zdobyć. Szukałem jej w internecie i w podlaskich księgarniach. Dotarłem nawet do Autorki, jednak okazało się, że nawet ona posiada tylko jeden egzemplarz. W końcu dodzwoniłem się do Towarzystwa Miłośników Rajgrodu, które książkę wydało, i tak stałem się właścicielem trzech, ostatnich, dostępnych sztuk na świecie.

Ta książka, to tak naprawdę, nigdy niezrealizowany, scenariusz filmu o, położonej na końcu świata, wsi Grzędy i jej mieszkańcach.

Nie szukajcie tego miejsca na współczesnych mapach, bo go nie znajdziecie. Dziś Grzędy, to już tylko nazwa pasma, ciągnących się wśród turzycowisk i brzozowych lasów, wysokich, piaszczystych wydm, do których wiedzie jeden z najpopularniejszych, biebrzańskich szlaków. Jeszcze w latach `80 ub. w. można było tam natrafić na resztki fundamentów, ale dziś po wsi nie został już nawet najmniejszy ślad, jeżeli pominąć nieduży, metalowy krzyż.

Grzędy od początku różniły się od osad typowych dla tego regionu. Powstały późno, gdyż dopiero w połowie XIX w. Założyli je uczestnicy Powstania Listopadowego, którym zesłanie na Syberię, zamieniono na wygnanie na te niedostępne i niegościnne moczary. Układ architektoniczny wioski, także odbiegał od charakterystycznych, podlaskich ulicówek. Grzędy składały się z tzw. dzielnic, czyli oddalonych od siebie, o kilometr lub dwa, skupisk chałup, których łącznie było około 30. Nazwy tych dzielnic przetrwały do dziś. Dębowa Góra, Nowy Świat, Łągiew (wraz z Solistowską Górą) i Pojedynek, to miejsca dobrze znane bardziej zaawansowanym, biebrzańskim turystom.

Mapa Reymanna z okresu, gdy (jak widać) Grzęd jeszcze nie było (www.mapywig.org)

Grzędy na mapie z 1929 r. (www.mapywig.org)
         Wieś zawsze była niepokorna, co z czasem stało się przyczyną jej unicestwienia. Z racji na otaczające ją bagna i podmokłe lasy, a także odległość od cywilizacji, z którą łączyła ją jedna - często całkowicie nieprzejezdna - droga, stawała się doskonałą kryjówką dla uczestników powstań i wojen. To w grzędziańskich chałupach, w kwietniu 1863 roku stacjonował oddział powstańców dowodzony przez Jana Aleksandra Andruszkiewicza – naczelnika wojennego województwa augustowskiego, tam też sformowała się partia Feliksa Oktawiana Szukiewicza.

Z Powstania Styczniowego wieś wyszła bez większego uszczerbku, ale z I Wojny Światowej, już nie. W trakcie działań wojennych Grzędy zostały spalone, jednak zdeterminowani mieszkańcy dosyć szybko odbudowali swoje obejścia.

Po wybuchu II Wojny Światowej, Grzędy ponownie stały się atrakcyjnym miejscem dla partyzantów, zwłaszcza tych z 9 Pułku Strzelców Konnych Armii Krajowej, co - jak się później okazało - było początkiem końca wsi. 16 sierpnia 1943 roku, Niemcy zaatakowali wieś i zrównali ją z ziemią, mordując znaczną część jej mieszkańców. I tak niestety kończy się historia tej osady, gdyż powojenne władze nie wydały zgody na jej odbudowanie.

W 1980 roku Joanna Wierzbicka zamieściła w Gazecie Współczesnej ogłoszenie, w którym prosiła o kontakt tych mieszkańców Grzęd, którym udało się przeżyć pacyfikację. Choć miała tylko cień szansy na odzew, o dziwo się go doczekała. To właśnie na podstawie rozmów z tymi ludźmi, powstał wspomniany scenariusz i, chociaż nigdy nie został zrealizowany, stanowi interesujące świadectwo życia na tym odludziu.

A teraz druga publikacja. Całkiem niedawno, przeglądając zasoby Podlaskiej Biblioteki Cyfrowej (http://www.pbc.biaman.pl/dlibra), znalazłem skany, ukazującego się w latach `30 ub. w., tygodnika „Regjon Białostockia w nim relację, mieszkańca Grajewa - Bronisława Kretowicza z jego wyprawy do wspomnianych Grzęd.



Reportaż nosi tytuł „Nad Biebrzą” i został opublikowany w odcinkach, w 1934 roku. Niestety jest on niekompletny. Próbowałem odszukać brakujące części ale, jak dotąd - bezskutecznie. Tak czy siak, ten tekst, nawet zdekompletowany, to kolejny do kolekcji, fragmentaryczny zapis życia dawnych Grzędzian.

Wszystko byłoby ładne, proste i nudne, gdyby nie fakt, że - jak wspomniałem na początku - czytając książkę Wierzbickiej, a potem reportaż Kretowicza, można dojść do wniosku, że zawarte w nich informacje dotyczą dwóch różnych i wsi i dwóch różnych społeczności. Dlaczego? Ano dlatego, że ...

I tu, wzorem scenarzystów serialu „Czarne Chmury”, kończę pierwszą część tego postu.















wtorek, 1 grudnia 2015

O spaniu nad Biebrzą.


Było czarno-biało, to teraz, dla odmiany, będzie kolorowo. Było o gastronomii nad Biebrzą, to teraz, dla odmiany, będzie o noclegach. To ostatnie, to w końcu równie ważna kwestia dla wszystkich, którzy wybierają się w Dolinę i zamierzają tam spędzić więcej, anieli jeden dzień.

Sposobów na przenocowanie nad Biebrzą jest kilka i każdy z nich ma swoje zalety i wady. Oczywiście wszystkie moje spostrzeżenia mają wyłącznie subiektywny charakter i tak powinno się je traktować

Namiot.

Zalety: Rozbijamy go (teoretycznie), tam, gdzie chcemy, więc jesteśmy tak blisko przyrody, jak to jest, w danym momencie, możliwe. My posiadamy namiot w kolorach maskujących co, z jednej strony, czyni go niewidzialnym dla postronnych, ludzkich oczu, z drugiej zaś – czasem również dla nas, jak i dla lokalnej, nie- i rogacizny.

Wady: Namiot stanowi raczej marne zabezpieczenie zdeponowanego w nim mienia, więc opuszczając go, trzeba zastanowić się, co można w nim pozostawić, a co zabrać ze sobą. Ponieważ należę do ludzi patologicznie nieufnych, zwykle zabieram wszystko, włącznie z ww. namiotem. Kolejna wada, to brak odizolowania od temperatury panującej na zewnętrz. Możemy to jednak wykorzystać, zwłaszcza w upalne dni. Wychodząc na zdjęcia zostawiamy w namiocie garnek z wodą, dowolnym mięsem i takąż włoszczyzną i po powrocie delektujemy się gorącą, pyszną zupą jarzynową (o ile ktoś, lub coś, nie zeżre jej przed nami!)

Samochód.

Zalety: Podobne do namiotu. Jeżeli jest to kombi, można w nim wygodnie spać, o ile oczywiście komuś nie przeszkadza teleobiektyw wciśnięty w żebra i stygnąca kuchenka turystyczna wbita w …. w inną część ciała.

Wady: Kolor. Taki np. srebrny metalik, nie ma już tak dobrych właściwości maskujących, jak woodland. W słoneczne dni działa wręcz jak neon, pierwszej na Podlasiu, wieloetnicznej agencji towarzyskiej, czyli przyciąga uwagę wszystkiego, co żyje w grzechu w promieniu kilku kilometrów.

Hotel.

Zalety: Nie ma. Przynajmniej dla mnie.

Wady: Sporo, z których do najważniejszych zaliczam przebywających w nich gości. Oczywiście, jeżeli ktoś lubi towarzystwo, swoistego autoramentu, „turystów” i/lub uczestników tzw. poprawin, będzie zachwycony tego typu miejscem. Ukontentowani powinni być również wielbiciele specyficznej architektury tychże obiektów, będącej połączeniem mrocznego klimatu tatrzańskiej bacówki z drapieżnym dizajnem jednogwiazdkowego hotelu w Łomiankach.

Agroturystyka.

Zalety: W większości przypadków są to miłe, bezpretensjonalne kwatery, wygospodarowane z posiadanych nadwyżek metrażowych, stworzonych z myślą o dzieciach, które jednak pokończyły szkoły, zgłupiały i wyjechały do Warszawy. Lubię takie miejsca, gdyż w większości z nich jest po prostu normalnie. Trochę lepiej lub trochę gorzej, ale normalnie. W „agroturystyce” można przenocować, zjeść, zasięgnąć informacji dotyczących najbliższej okolicy oraz godnego zaufania punktu sprzedaży napojów regionalno-wyskokowych.

Wady: W zasadzie nie ma.

PS. Jeździmy na Biebrzę od lat i nocowaliśmy we wszystkie z, opisanych wyżej, miejsc. Ponieważ nie chcę podlizywać się tym fajnym i deprecjonować te mniej, nie podaję żadnych, konkretnych lokalizacji. Jak zawsze jednak służę wszelkimi informacjami i wszelką pomocą we wszystkim, co dotyczy wjechania i, co najważniejsze, wyjechania z Doliny.