O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

niedziela, 22 kwietnia 2018

Alfabet terenowca.

Tym razem fotki w większości z początku i końca dnia, ale ... do rzeczy. Jakoś ostatnio nie było na tym (w tym?) blogu alfabetu, więc tym razem survival od A do Z. Jak dobrze wiecie, często rezygnujemy z wygód i koczujemy w terenie, choć zawsze w warunkach, które nie urągają pozycji Homo Sapiens z miasta wojewódzkiego. Jako nauczyciel z długoletnim stażem, poczułem się zatem w obowiązku przekazania wiedzy, która być może przyda się Wam w tzw. terenie, a - kto wie - być może uratuje niejedno, cenne istnienie.
A, jak AUTO. Genialny podgatunek taniego motelu. Nie dość, że dotrzemy nim praktycznie w każde miejsce, to na dodatek zapewni nam nocleg w warunkach porównywalnych do trzy-gwiazdkowego hotelu w Kielcach i to całkowicie za darmo.
B, jak BARŁÓG. Nocowanie w ww. ma wiele zalet, ale ma i pewną wadę, a mianowicie konieczność codziennego przygotowywania noclegu, czyli miejsca do spania w bagażniku. Na szczęście najwięcej roboty trzeba wykonać pierwszego i ostatniego dnia pobytu, więc warto przebywać na wyprawie, jak najdłużej, a najlepiej w ogóle z niej nie wracać.
C, jak CYKADY. W terenie, w którym zwykle przebywamy, cykad zazwyczaj nie ma. Nie oznacza to jednak, że gdy wieczorkiem zalegamy w turystycznych fotelikach z termokubasami w dłoniach, na mokradłach panuje klasztorna cisza. Bo wierzcie mi, że nie panuje!
D, jak DARCIE MORDY. Od jakiegoś czasu nieodłączny element przebywania w miejscach - zdawałoby się - odległych od cywilizacji. Niestety nawet tam zawsze zajdzie się ktoś (i absolutnie nie jest to cykada), kto w ten - nazwijmy to bardzo łagodnie - irytujący sposób, oznajmia swoją małpią radość z przybycia w dzicz. Dotyczy to także części tzw. fotografów przyrody.
E, jak EUFORIA. Stan, który pojawia się zaraz po otwarciu oczu i wyjrzeniu przez – uprzednio przetarte – szyby. No chyba, że akurat leje, albo parkujemy w Warszawie.
F, jak FANABERIA. W przypadku dłuższego przebywania w terenie, wszystko, co wykracza poza pasztet podlaski i non-name ser z gatunku tych pożółkłych.
G, jak GARNEK. Bardzo przydatny podczas przygotowywaniu potraw na maszynce turystycznej. Ugotujemy w nim zupę-krem i golonkę wołową, podsmażymy kiełbasę zwyczajną, pomorską cebulę i podgrzejemy foie gras z truflami. Przy odrobinie samozaparcia możemy upiec w nim tort, indyka lub ukisić ogórki. Po niewielkich przeróbkach może posłużyć do przepędzenia zacieru z tataraku, a w razie konfliktu na wiejskim raucie, skutecznie ochroni głowę przed ciosem zadanym wiadrem wypełnionym cementem.
H, jak HAMAK. Zmyślne urządzenie do spania pod gołym niebem. Uwielbiane zawłaszcza przez komary i ich kumpli.
I, jak INDIANIE. Niedoścignieni mistrzowie w podchodzeniu zwierzyny. Przeciętny Paunis lub Lakota bez najmniejszego trudu odnajdzie tropy komara na marmurowej skale. Mało tego. Powie nam, kiedy zwierzę przechodziło tym szlakiem, jakiej jest orientacji seksualnej i jaka jest (w przybliżeniu) masa jego tuszy bez kości.
J, jak JĄDRO ZIEMI. Niestety jeszcze nie wiem, jak przeżyć w takim miejscu, ale gdy tylko się dowiem, poświęcę temu zagadnieniu odrębny post.
K, jak KAJAK. W odróżnieniu od biebrzańskiej tratwy, której baaaardzo nie polecam, idealny środek transportu wodnego. Pozwala poruszać się po rzekach, starorzeczach (zwanych jeziorami), rozlewiskach, a nawet co bardziej wilgotnych łąkach.
L, jak LATARKA. Sprzęt bardzo przydatny na każdym biwaku pod warunkiem jednak, że znajduje się w aucie, a nie w szufladzie w Olsztynie, bo ktoś zapomniał jej zabrać.
Ł, jak ŁOPATKA aka SZPADELEK. Urządzenie, które powinno znaleźć się w każdym bagażniku, każdym plecaku, a nawet w każdej, eleganckiej damskiej torebce. Dzięki łopatce wydostaniemy się z zaspy lub z piachu. Łopatka posłuży nam do wykopania jadalnych kłączy, niewybuchu, czy skarbu proboszczów podlaskich. W chwilach wolnych od przedzierania się przez mokradła możemy jej użyć do gry w popularną kometkę lub przeganiania insektów sprzed oczu towarzyszącej nam osoby.
N, jak NÓŻ. Nóż survivalowy musi być duży i zasobny w gadżety schowane w rękojeści. Im większy rozmiar, tym bardziej będziemy poważani przez naszych braci w przeżyciu, zaś gadżety – jak można się domyśleć - ułatwiają funkcjonowanie w dziczy. Dlatego też ważne by w rękojeści znalazła się żyłka z haczykiem, zapałki, rakietnica, piła spalinowa, namiot z tropikiem, zapas żywności na tydzień oraz brzozowy krzyż z tabliczką, na której widnieje nasze imię, nazwisko, data urodzenia i porcelanowe zdjęcie z lepszym profilem.
O, jak ODKRYCIA. Jeżeli ktoś będzie nam wmawiał, że wszystko, co było do odkrycia, już dawno odkryto, nie wierzmy mu. Oczywiście na tym polu dokonano już wiele, ale dotyczy to wyłącznie niektórych kontynentów, zagubionych w dżunglach starożytnych miast, insygniów królewskich itp. W dalszym ciągu w tej materii pozostało wiele białych plam. Przykładem może być odkrycie przez nas w ubiegłym roku dwumetrowej góry w samym sercu Biebrzańskiego Parku Narodowego. Po skrupulatnym sprawdzeniu, okazało się, że nie figuruje ona w żadnym spisie gór świata. Zgłosiliśmy to gdzie trzeba i i tak oto na początku tego roku w Dolinie Biebrzy pojawiła się Mount Gotkiewicz.
P, jak PIECZYWO. Wybierając się np. na Podlasie musimy pamiętać, że wszelkie tego typu wyroby znikają ze sklepowych półek najpóźniej o 4 rano. Wynika to z faktu, że sprytni właściciele przybytków z żywnością zamawiają dokładnie tyle bochenków, ile liczy lokalna społeczność (plus dwa dla swoich kur) za nic mając sobie wygłodzonych, przyjezdnych glutenojadów.
R, jak RANA. Teren, to teren, więc może przydarzyć się nam wypadek. Pół biedy, jeżeli jest to zwykłe skaleczenie, które wystarczy obsikać i po sprawie. Co jednak zrobić, gdy np. leżymy z aparatem pod siatką maskującą i nie zauważamy nadciągającej tyraliery kombajnów zbożowych? No cóż. Właśnie w takich przypadkach przydaje się brzozowy krzyż ukryty w rękojeści noża.
S, jak SZNUR. Użyteczny po weekendzie, podczas którego nie udało się zrobić, ani jednego zdjęcia.
T, jak TOALETA. Nie mam tu na myśli mycia, nacierania całego ciała balsamem, nakładania maseczki, depilacji nóg, regulacji brwi itp., gdyż z tym wszystkim każdy twardy i obyty z terenem facet radzi sobie bez trudu w dowolnych warunkach. Chodzi mi o – nie wstydźmy się tego słowa – defekację. W okolicach zasobnych w obfity podszyt nie ma z tym większego problemu, ale na rozległych, pokrytych jedynie niską roślinnością trawiastą torfowiskach, może to przysporzyć kłopotu. Rozwiązania są dwa. Po pierwsze, możemy nic nie jeść podczas całego pobytu. Możemy również wykopać dół o wymiarach 2mx2mx2m na dnie którego obcasem gumowca wiercimy niewielkie zagłębienie i gotowe.
U, jak UFF. Odgłos wydawany przez nas po znalezieniu się w miejscu, w którym wreszcie nie ma ludzi.
W, jak WALKIE TALKIE. Urządzenia przydatne do porozumiewania się w terenie. Szkopuł w tym, że te profesjonalne kosztują krocie, a te tanie nie dość, że najczęściej nie działają, to na dodatek są w kształcie łba Hello Kitty. Jeżeli jednak nie należymy do elity finansowej, nie jesteśmy zbyt rozmowni i na dodatek asertywność, to nasze drugie imię, zdecydowanie wybieramy te drugie.
Z, jak ZAUFANIE. Jeżeli poruszamy się po terenie we dwoje, troje lub w kilkusetosobowej grupie musimy mieć zaufanie do współtowarzysza(-y), czyli pewność, że z jej (ich) strony nie czeka nas żadna przykra niespodzianka. Oczywiście nie chodzi mi o to, że ktoś zarżnie nas pierwszej nocy, by przywłaszczyć sobie nasze gumowce, papier toaletowy, czy okulary z apteki, tylko o tzw. sztubackie żarciki. Mam tu na myśli podkładanie poduszki-pierdziuszki w czatowni, tytłanie pastą do zębów klamek w namiocie, wypłacanie tzw. karczycha podczas kontemplacji zalotów żab moczarowych, czy wreszcie wrzucanie pigułki gwałtu do porannej pieczarkowej. Oczywiście w miejskiej rzeczywistości takie zabawy są zawsze mile widziane, jednak poza nią, mogą być nieco uciążliwe.





























środa, 18 kwietnia 2018

Podróżniczek i antypodróżnik.

Tym razem prawdziwie fotograficzna monotonia, gdyż zamieszczone poniżej fotki przedstawiają zaledwie jeden gatunek ptaka z wyjątkiem tej ostatniej, na której widnieje samiczka potrzosa. Ten wspomniany ptak, to niejaki podróżniczek. Skąd taka nazwa? Marek Pióro z Plamki Mazurka pisze o nim tak: "...podróżniczek zawdzięcza swoją nazwę błędnemu przypuszczeniu, jakoby miał on przelatywać przestrzeń pomiędzy Afryką, a środkową Europą w przeciągu jednej tylko doby". No i fajnie, tyle tylko, że nie do końca o podróżniczku jest ten post. Ten tekst paradoksalnie jest o mojej niechęci do wszelakich podróży.
Czy to prywatnie, czy to służbowo, kiedyś dużo jeździłem po tzw. świecie, czyli - innymi słowy - podróżowałem. Dzięki temu poznałem prawie całą Europę (Skandynawię i Grecję szczególnie) i nawet zdarzyło mi się raz polecieć do Ameryki Południowej, choć takich okazji miałem znacznie więcej. Podejrzewam, że wiele osób czytających ten post stwierdzi natychmiast, że to super i w ogóle. Ja jednak patrzę na to zupełnie inaczej.
Z wielką przyjemnością czytam blogi podróżnicze i krajoznawcze, ale mnie samego kompletnie nie ciągnie już do oglądania nowych światów, jak to czyni regularnie np. mój brat Maciej ... tzn. Marcin (czy ja kiedyś zapamiętam, jak on ma właściwie na imię?!). O ile lubię jeszcze wyjazdy quasi-przyrodnicze (nawet jeżeli nie jest to Bajkał, tylko wielogodzinne, tępe wpatrywanie się w średnio atrakcyjny, podwodny świat Adriatyku), to jakoś mało interesują mnie miasta z ich zabytkami, nawet tymi o najwyższej, światowej randze. Rzym, Rodos, Florencja, Amsterdam, Petersburg, Wiedeń, Londyn, Ryga, Caracas, Smoleńsk, Praga, Kreta, Oslo, Kopenhaga, Wenecja, Budapeszt, Berlin. Mógłbym tak jeszcze trochę powymieniać, ale nie w tym rzecz. Byłem tam, ale wiem dobrze, że poza Pragą, którą z pewnych względów chciałbym pokazać gŁosiowi glosbagien.blogspot.com, nigdy już tam nie wrócę i na pewno, z własnej i nieprzymuszonej woli, nie pojadę do innych miejsc na świecie, do których jeszcze nie dotarłem. Po raz pierwszy przyszło mi to do głowy w Carskim Siole, gdzie pokazywano nam rzekomą replikę Bursztynowej Komnaty, a całkowicie utwierdziła mnie w tym wszystkim samochodowa wycieczka do Berlina i Pragi. Gdy po powrocie do Polski, wyjąłem z plecaka aparat, okazało się, że podczas ponadtygodniowego pobytu w obu tych miastach zrobiłem jakieś 5 (słownie: jakieś pięć) zdjęć. Tylko kilka wyjątkowo marnych fotek, gdy tymczasem niemal każdego terenowego dnia na Warmii, czy w Dolinie trzaskam ich setki. Prawda jest bowiem taka, że poza tymi dwoma Krainami, całkowicie tracę umiejętność fotograficznego patrzenia. Nie widzę prawie niczego i już. Nie umiem, tak jak wielu z Was, wypatrzeć tego czegoś, co - moim zdaniem - warto byłoby zachować na dłużej i nie ma znaczenia, czy jest to Koloseum, fiordy, fawele, kwiatowe szaleństwo w Keukenhof, czy prastara, kamienna wioska pod Oxfordem.
       Dlatego bardzo cieszę się, że nieoceniona Pani Natura stworzyła takiego podróżniczka. Maluch odwala za mnie wycieczki po świecie, a ja w tym czasie mogę spokojnie uwalić się w torfie lub na którymś z warmińskich pagórów.















czwartek, 12 kwietnia 2018

Zemsta pieczona.

Tym razem celem wyjazdu na Podlasie były - li i jedynie - arktyczne gęsi. Niestety od dwóch lat nie ma ich na wczesnowiosennej Warmii, gdyż (kiedyś już o tym wspominałem) unijne dopłaty wymiotły oziminy i kukurydzę, a soja, facelia i ostropest raczej tych ptaków nie interesują. Z żalem obserwowaliśmy zatem klucze ciągnące na wschód i obiecywaliśmy sobie, że gdy wreszcie uda nam się pojechać nad Biebrzę, to hoho, a - kto wie - może nawet i hohoho!
Do granicy Doliny dotarliśmy późnym popołudniem (choć nie można kategorycznie wykluczyć, że był to wczesny wieczór) i od razu skierowaliśmy się na drogę, przy której zawsze, ale to zawsze, żerowały niezliczone stada gęsi zbożowych i białoczelnych poprzetykane lokalnymi gęgawami, a czasem, gdy los połaskawił, i zabłąkanymi berniklami. Tak miało być i tym razem, zatem sprzęt osiadł na kolanach i pohejdowaliśmy ku gęsinie.
Już po pierwszych dwóch kilometrach dotarło do nas, że coś tu nie gra. Oziminy czarowały zielenią, jak baltonowski chleb pleśnią, spośród źdźbeł pożółkłej trawy wychylały łby pierwsze, tegoroczne łodyżki perzu, ale gęsi … nie było! Co jakiś czas na horyzoncie majaczyły soczyste klucze wyżej wymienionych, ale na ziemi gęsi … nie było! Przemierzaliśmy kolejne kilometry, co jakiś czas napotykając, a to na bocianka, a to żurawka, ale gęsi … kur ... nie było!
Przejechaliśmy całą trasę, a tych przeklętych ptaków, jak nie było, tak nie było! Przyleciało już chyba wszystko, co miało przylecieć: czajki, kszyki. rycyki, krawodzioby, kuliki wielkie, a gęsi … oczywiście nie było! Były białe czaple, moczarowe żaby (co to je niebieskim zwą), cyranki, cyraneczki, świstuny i ostroogoniaste rożeńce. Były nawet te głupie bataliony, które - bez konsultacji z kimkolwiek - umieszczono w logo Parku, ale gęsi … nie było!
Spotkani na szlaku Małgosia i Krzysiek Pawelczykowie poinformowali nas, że przeszukali tereny w górze rzeki i gęsi … też tam nie było!
Szukaliśmy tych cholernych ptaszydeł dwa i pół dnia. W końcu dopadliśmy jedno stado, ale były tak daleko, że fotki nie nadają się nawet do pokazania ślepej kurze.

Podczas powrotu do Olsztyna przez głowę przelatywały mi tysiące myśli, czyli konkretnie - trzy. Każdego roku nad Biebrzą spotykaliśmy setki gęsi, a tym razem mamy obejść się niesmakiem?! Czekamy na nie przez tyle miesięcy i nic?! Przemierzamy setki kilometrów, żeby oglądać puste pola?! Niedoczekanie! Znam przecież miejsce, gdzie gęsi są i to przez cały rok. To miejsce nazywa się wielkopowierzchniowa zamrażarka w takimże sklepie. I – choćbyście starali się mnie odwieść od tego z całych sił - tam właśnie skieruję swe kroki w najbliższym czasie! 
       Podobno zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale zapewniam Was, że moja będzie wyborną również na gorąco! 

PS. Do niedzielnego popołudnia i nie będziemy mieli dostępu do sieci, więc z góry przepraszam za brak odpowiedzi na ewentualne komentarze.