O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 3 czerwca 2019

S16


         Nie wiem dokładnie, co się porobiło, ale ostatnio, albo mnie tu nie ma, albo marudzę na poziomie, który nawet dla mnie jest ekstremalnie wyśrubowany, lub - jak w ostatnią sobotę - miażdżę sobie żebra, dzięki czemu siedem niedzielnych godzin spędzam w niezwykle uroczym miejscu pn. SOR. Tyle tylko, że ten post nie jest marudzeniem, ani biadoleniem nad urazem układu kostno-mięśniowego, tylko sygnałem, że polskiej przyrodzie ponownie zagraża poważne niebezpieczeństwo i wbrew temu, co głosi wielu, nie ma to większego związku z tym kto aktualnie rządzi krajem, gdyż projekt nie narodził się wczoraj.
         Ten temat przewija się przez media społecznościowe, ale praktycznie brak go w ponadlokalnej prasie, telewizji, czy w radio lub zajmuje tam odległe miejsca przeznaczone na informacje o tym, że jakaś emerytowana transmodelka z Ełku jest w urojonej ciąży z cielątkiem (przepraszam, to silniejsze ode mnie). 
       O czym piszę? Piszę o drodze S16 będącej częścią trasy Via Carpatia, a konkretnie o jej odcinku przebiegającym pomiędzy Knyszynem, a wspomnianym już Ełkiem.
         Tak się przypadkowo składa, że pomiędzy tymi miejscowościami rozciąga się niejaka Dolina Biebrzy, a przy okazji park narodowy, dwa obszary Natura 2000 ("Dolina Biebrzy" i "Ostoja Biebrzańska") oraz obszar wpisany na listę Konwencji Ramsarskiej. Firma, która przygotowuje koncepcję trasy opracowała kilka korytarzy (rysunek poniżej), z których prawie wszystkie przecinają Dolinę pomiędzy DK65 Białystok-Ełk, a Goniądzem. Zdaniem urzędników z GDDKiA nie ma możliwości stworzenia drogi alternatywnej, gdyż Biebrzański PN jest po prostu zbyt rozległy, więc ominięcie go generowałoby gigantyczne koszty. Co prawda można byłoby wykorzystać w tym celu wzmiankowaną już DK z Ełku do Białegostoku, ale w tym celu trzeba byłoby wejść nieznacznie na teren zajmowany przez wojsko, a na to nie zgadza się MON(!). Dodatkowego, gorzkiego smaczku tej całej historii dodaje fakt, że nieco dalej realizowany jest za ciężkie, unijne pieniądze projekt renaturalizacji doliny rzeki Ełk, którą również ma przeciąć planowana ekspresówka.
         
      
       Jeżeli dojdzie (choć mam wielką nadzieję, że nie!) do realizacji tego poronionego przedsięwzięcia, straty będą tysiąckrotnie większe od tych, do których mogłoby dojść w przypadku słynnej, acz całkowicie nieporównywalnej pod względem przyrodniczym z Biebrzą, Rospudy. Dolina Biebrzy to ewenement przyrodniczy na skalę światową. To jedyny tak rozległy obszar torfowisk w Europie oraz siedliska niezwykle cennych gatunków fauny (zwłaszcza ptaków) i flory. To również bardzo ważny przystanek na trasie migracji gęsi arktycznych, kaczek i siewkowców. To największa w Polsce ostoja łosia, który właśnie w tym miejscu dostał szansę na odbudowanie, praktycznie zanikłej po II wojnie światowej, populacji.
      Warto wspomnieć, że ten sam problem dotyczy również Mazur. Planowana trasa (S16 - Olsztyn-Ełk) zakłada m.in. budowę mostów nad jeziorami Ryńskie i Tałty. To również wiąże się z dewastacją środowiska i wejściem w granice obszarów N2000 o stagnacji lub wręcz likwidacji w tych miejscach działalności turystycznej, nawet nie wspominając.
         Zdaję sobie sprawę z faktu, że Polska północno-wschodnia to region tranzytowy (graniczy z trzema państwami) i że trasy szybkiego ruchu są tu niezbędne. Wiem również, że część samorządowców liczy już pieniądze związane z budową stacji paliw, punktów logistycznych, parkingów itp. Tyle tylko, że w takim miejscu, to nie kasa powinna decydować o wątpliwej, ze wszech miar, lokalizacji infrastruktury, a zapisana w Konstytucji z 1997 roku - idea zrównoważonego rozwoju

PS. Fotki poniżej widzieliście już w poprzednich postach. Przypatrzcie im się jednak po raz drugi, gdyż - kto wie? - może nie będzie już okazji do powtórki.

PS.2. Tradycyjnie przepraszam za komentarze i obiecuję, że jutro opcham się ketonalem i nadrobię zaległości:)




















piątek, 10 maja 2019

Nie będzie niczego


         Szmat czasu mnie tu nie było, a na dodatek ponownie szuflada. Co prawda mam coś bardziej aktualnego, ale przyjdzie mi z tym nieco poczekać z powodów, których niestety nie mogę ujawnić i to bynajmniej (zastanawiałem się często, czy kiedykolwiek użyję publicznie tego słowa) nie z powodu RODO.
         W przyrodzie mamy już niestety pełnię lata (pomijam przejściowe anomalie w postaci przymrozków i majowego śniegu na Zatorzu w Olsztynie), co powoli staje normą w tej pięknej, ale i klimatycznie coraz bardziej umęczonej Krainie rozciągającej się pomiędzy Łyną i Biebrzą. Obserwując to wszystko przewiduję, że w przyszłości moje wnuki (o ile takowe będę oczywiście posiadał na stanie) będą błagać, dzielnie trzymającego mocz, dziadka o gawędy o czasach, gdy istniały jeszcze cztery pory roku oraz gdy przez kilka miesięcy zalegała taka biała, zimna substancja, z której można było ulepić obłego stwora z marchwią w twarzoczaszce i węglem w kroczu. W tych pradawnych czasach zaraz po stopnieniu rzeczonej substancji, nastawał najpiękniejszy okres w całym roku, czyli przedwiośnie (uprasza się nie mylić z Żeromskim Stefanem). Czas przylotów, roztopów, rozlewisk, chłodnych poranków, tokowisk oraz spektakularnych zachodów słońca z łosiem w tzw. tle. Czas, gdy przed brzaskiem wyłaziło się skurczonym z zimna z bagażnika auta marki Skoda, nastawiało wodę na poranną kawę/herbatę i obserwowało się, jak w mgle podnoszącej się znad mokradeł uwodzą się bezpruderyjne żurawie, randkują wstydliwe gęgawy i cudzołożą, podnieceni nadchodzącą wiosną, kłusownicy płci obojga.
         Muszę przyznać, że cholernie brakuje mi tych lat. Tego późnowieczornego siedzenia przy, nie do końca legalnym, mikroognisku i słuchania, jak bagienne zwierzaki zwołują się w półmroku na bezalkoholowy melanż. Brakuje mi grobli na Biały Grąd naszpikowanej ptakami, jak dobra kasza omastą z podsmażonego sało. Brakuje mi pływania kajakiem po miejscach, na których latem pasie się żywina lub szaleją nie do końca trzeźwi, ale za to przeweseli żniwiarze. Brakuje mi widoku rozlanej, świtowej Biebrzy w Burzynie i w Brzostowie. Brakuje mi podmokłych olsów, przemoczonych turzycowisk, ekstensywnych, bajecznie kolorowych łąk, starorzeczy zwanych z podlaska jeziorkami i hektarów zażółconych kniecią błotną zwanej potocznie kaczy(a)ńcem. Brakuje mi godowych odgłosów kszyków, nerwowych nawoływań rycyków przeganiających znad łąki błotniaki i zawisających nad wodą rybitw białoskrzydłych.
       Kiedy w 2006 roku Krzysztof Kononowicz startował w wyborach na prezydenta Białegostoku zapewniał, że nie będzie niczego. Przyznam szczerze, że nie miałem pojęcia, że ma na myśli Dolinę Biebrzy.

PS. Jak zwykle przepraszam za zwłokę w odpisywaniu na komentarze i komentowaniu. Jutro o 5 wyjeżdżam pracowo w teren, ale za to w niedzielę ... 









poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Majowy weekend nad Biebrzą


         Wybaczcie brak aktualnych fotek, ale ... nie mam już siły tłumaczyć, wyjaśniać, naświetlać, uzasadniać, konfabulować itp. Do rzeczy zatem.
         Zacznę od tego, że unikamy biebrzańskich weekendów majowych, jak - nie przymierzając - pęczaku na obiad i likieru miętowego podczas cotygodniowych libac ... wieczorów z baskijską poezją i muzyką klasyczną na fagot, tubę i tamburyn. W tym roku jednak do podjęcia tej niełatwej decyzji zmusiła nas, znana już chyba wszystkim w Polsce, kontuzja gŁosiowego kręgosłupa.
         Maj nad Biebrzą, to osobliwe zjawisko przyrodniczo-socjologiczne. Jest przepięknie, ale - co tu kryć - wszystkie popularne szlaki zawalone są tłumami fotografów przyrody, tzw. fotografów przyrody oraz cywilów maści wszelakiej, od nadwerbalnych niemowląt począwszy, a na starcach pragnących wyzionąć ducha i zmumifikować się w torfie, skończywszy. Niestety można zapomnieć o nocowaniu w aucie, gdyż przypominałoby to biwakowanie na parkingu przed hipermarketem w sobotę poprzedzającą niehandlową niedzielę. Na groblach, które prowadzą w głąb byłych bagien tworzą się korki, o których nawet Warszawiakom się nie śniło, a wieże widokowe i kładki przechodzą najostrzejsze testy obciążeniowe. Lokalne gastropunkty, choć zapewne zapobiegliwie zaopatrzone przez właścicieli w mięsa, mąki, warzywa, frukta i wyrafinowane alkohole, przypominają Kamieniec Podolski w dniu ostatecznego natarcia imigrantów z Ankary. Właściciele wypożyczalni kajaków ściągają cały, pływający sprzęt dostępny na tzw. ścianie wschodniej, a i to zapewne nie wystarczy, by zaspokoić popyt przybyłych tłumnie wilków rzecznych. Nadrzeczne miasteczka, jako to np. Goniądz, zmieniają w coś na kształt Cannes w czasie festiwalu o czym świadczą przechadzające się tabuny ludzi prezentujących najnowsze kreacje spod znaku, mniej lub bardziej, zaawansowanego survivalu oraz takiejże optyki.
         Czy to, co napisałem powyżej oznacza, że stanowczo odradzam wyjazd nad Biebrzę w tym właśnie terminie? Absolutnie nie, choć nie ukrywam, że mam w tym przede wszystkim własny interes. Po pierwsze, jak wspomniałem, większość szlaków w Dolinie będzie przypominała trasy wiodące do toalet publicznych w Wenecji w sierpniu (kto był, ten wie o czym piszę) i wcale się z tego nie wycofuję. Tyle tylko, że skoro na szlakach będzie gęsto, to poza nimi ... już niekoniecznie. Żeby jednak było jasne! Nigdy, przenigdy nie schodzimy z oznakowanych szlaków, chyba że ... zgubimy się wśród rozległych turzycowisk i świetlistych brzezin, co w Dolinie nie jest wcale takie trudne:)
         Po drugie. Jest wielce mało prawdopodobne, że ktoś zafunduje sobie wyjazd nad Biebrzę w majówkę i od razu zaraz po niej. Oznacza to, że im więcej osób pojawi się tam w święto pracy, tym mniej zawita do Doliny tydzień później:)
         Po trzecie. Na szczęście znamy miejsca, gdzie pomimo funkcjonowania oficjalnych szlaków nie ma ludzi, gdyż tereny te są oddalone, bywają trudne i pozornie nieciekawe, więc nawet w szczycie turystycznym rzadko spotykamy tam, niepożądane z naszego punktu widzenia, istoty ludzkie.
         Teraz już poważnie. Jeżeli ktoś jest odporny na dużą liczbę ludzi w jednym miejscu, czyli jeździ w Tatry, nad Bałtyk lub jest z Elbląga, czy innej metropolii, to spokojnie może planować wyjazd w Dolinę, zwłaszcza że jest tam wtedy pięknie, a że stale wody ubywa, więc nie ma na co czekać. Na dodatek, jeżeli ktoś lubi ludowe targi (lokalna sztuka, lokalne jedzenie, baaardzo lokalne napoje i niestety lokalna muzyka) to 5 maja taka osoba może odwiedzić Targi Produktu Lokalnego, które corocznie odbywają się na terenie Dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego w Osowcu-Twierdzy.
         Jeżeli zatem pojawicie się w weekend majowy nad Biebrzą, to zapewne spotkamy się na Targach, gdzie będziemy szukać ptaków wykonanych z czegokolwiek. Wcześniej jest to mało prawdopodobne, gdyż ostatnio mamy olbrzymie problemy z orientacją w terenie:)






niedziela, 7 kwietnia 2019

W Krainie Paskudy


         Ostatnio wybrałem się nad Łynę przecinającą północne kresy województwa  warmińsko-mazurskiego w ramach inwentaryzacji ornitologicznej, czyli w zamierzeniach i oczekiwaniach miał to być wyjazd pożyteczny, a zarazem przyjemny. Pożyteczny, bo wiadomo, a przyjemny, gdyż byłem pewien, że spędzę kilka godzin na świeżym powietrzu (nareszcie!) i natrzaskam fotek do bloga oraz na wystawy, co to są przed nami.
         Przyznam szczerze, że ów teren był dla mnie równie nieznany, jak - nie przymierzając - powód, dla którego "Dziady" Mickiewicza znajdują się ciągle w kanonie lektur szkolnych. Z googlowych map niewiele wynikało, ale że nie wyglądało to skrajnie źle, poza mapami, GPS-em i lornetką zabrałem ze sobą aparaty fotograficzne.
         Eksplorację zacząłem przy niewielkim cmentarzyku, obok którego przepływa rzeczona rzeka Łyna, co powinno dać mi do myślenia, ale ... nie dało. Tak, czy siak ruszyłem w dół rzeki z lornetką na klatce z piersiami i z mapą oraz GPS-em w dłoni. Aparaty spoczywał bezpiecznie w plecaku, ale w taki sposób, by móc je wydobyć w ułamku godziny.
         Przy wspomnianym cmentarzu było jeszcze jako tako. Zięby, pierwiosnki, kosy, rudziki itp. Niestety, im bardziej oddalałem się od nekropolii, tym bardziej ptaków ubywało. Tam ubywało! Nie było ich w dosłownym znaczeniu tego zlepku słów! Tak nędznego pod względem awifauny terenu nie widziałem nigdy, a przecież żyję nie od onegdaj! Brnąłem jednak dalej, gdyż zlecenie, to zlecenie i byłem coraz bardziej zdziwiony. Krajobraz, jak mawia młodzież, całkiem spoko, a ptaków nie ma! Oczywiście w lesie porastającym kanion wyżłobiony przez rzekę jakieś ptaki były, ale mnie interesowały przede wszystkim osobniki związane sercem i żołądkiem z siedliskami trawiastymi oraz mokradłowymi. I właśnie na tych obszarach panował absolutny brak jakiegokolwiek życia biologicznego, jak bywa tylko ... na cmentarzach wieczorową porą. Nie mam zielonego pojęcia z czego to wynika. Wiosna w rozkwicie, a tam nawet głupiego skowronka nie zaznałem, nie wspominając już o siewkowcach, trznadlach, żurawiach, czy nawet o bocianach białych, które powróciły już na Warmię z tzw. Ciepłych Krajów. Przyznam się, że w pewnym momencie poczułem się nawet nieco nieswojo. Może - myślałem - w tych, otulających rzekę, krzakach siedzi jakaś ptakożerna paskuda i wyjada wszystko, co ma skrzydła i dziób? A co - myślałem dalej - jeżeli znudził się jej już drób i zapragnęła wprowadzić do diety ludzinę? W końcu taki ptak, to tylko trochę pneumatycznych kostek i pierza, a człowiek, to wszakże pokaźna ilość schabu, karkówki, łopatek, żeber, podgardla i golonek oraz - ma się rozumieć - smakowitych podrobów. Na wszelki wypadek, co jakiś czas, lustrowałem więc uważnie okolicę, ale niczego, co przypominałoby choć trochę ptakoludojada nie zauważyłem (choć czułem, że on tam jest), więc wlokłem się dalej i ... dalej.
         W tym miejscu miały być fotki z wyprawy, ale ich nie będzie, gdyż nie wyjąłem aparatów z plecaka, ani razu. Niestety będę tam musiał jeszcze wrócić (i to trzy razy), ale teraz przynajmniej wiem, że zamiast aparatów zapakuję do wora zdecydowanie więcej wiktuałów. Zdjęć i tak nie zrobię, ale przynajmniej nafaszeruję wspomniane podroby smakołykami ku uciesze wygłodniałej paskudy.

PS. Poniżej fotki z zagubionej (i niedawno odnalezionej) karty. Są mało aktualne, ale na co ja na to biedny poradzę.















niedziela, 24 marca 2019

Co może przydarzyć się w podróży?


         Pewnie nigdy nie zdecydowałbym się na opowiedzenie Wam poniższej historii, gdyby nie post Hegemona http://www.swiathegemona.pl/co-moze-popsuc-wyjazd/ o problemach na jakie możemy natrafić podczas podróżowania. Początkowo miał to być tylko komentarz do tekstu Dawida, ale że rozrósł się ponadkomentarzowo, pomyślałem, że to raczej materiał na post do własnego bloga. Przysięgam, że wszystko o czym napisałem jest prawdą i tylko prawdą, co może poświadczyć kilka osób, a poza tym można to sprawdzić w archiwach czeskiej policji. Do rzeczy jednak.
         Kilka lat temu wraz z moją córką postanowiliśmy odwiedzić Berlin oraz - za tym samym zamachem - Pragę. Niestety/stety część wyjazdu okazała się być jednym, wielkim pasmem - nazwijmy to - przygód, które posrebrzyły mi skronie, choć dziś wspominam go z uśmiechem.
         80 km przed Szczecinem (gdzie mieliśmy pierwszy nocleg) zatrzymaliśmy się na chwilę w niewielkim lasku, gdyż - jak wiadomo - z fizjologią nikt jeszcze nie wygrał. Po przybyciu do hotelu ze zdumieniem stwierdziłem, że ... nie mam portfela, czyli nie mam kasy, dokumentów itp.. Szybko przeanalizowałem sytuację i wyświetlił mi się obraz wydarzenia. Gdzieś tam w Borach Tucholskich dałem go dziecakowi, żeby kupił kawę na stacji paliw, a ten wróciwszy do auta z napojami nie oddał mi go, tylko położył na siedzeniu pod tyłkiem i ... wywalił przypadkowo w rzeczonym lasku do sikania. Pora była już przedwieczorna, ale jadąc jak szalony wróciłem tych kilkadziesiąt kilometrów do wspomnianego miejsca, gdzie na szczęście portfel spoczywał nietknięty (tak mi się wtedy wydawało) na trawie. Niestety, gdy chciałem zapłacić za pokój okazało się, że moja karta jest uszkodzona, gdyż prawdopodobnie nieświadomie sam przejechałem pugilares wyjeżdżając z tego cholernego zagajnika. Mała miała jakąś własną kasę, więc zapłaciliśmy za hotel, a następnego dnia pobiegłem do oddziału swojego banku po duplikat karty, gdzie przemiła pani poinformowała mnie, że - królu złoty - nie ma sprawy, ale tylko pocztą, tylko do domu i to najwcześniej za dwa tygodnie oraz poradziła mi, żebym przelał pieniądze na konto córki. W Berlinie było OK (wszystkie opłaty zrobiłem jeszcze w Polsce, euro kupiłem w Szczecinie itd.) i po kilku dniach szlifowania niemieckich bruków pojechaliśmy do Pragi.
         Przed wyjazdem na wakacje, pewien kumpel poinformował mnie, że za autostradę płacą tylko frajerzy, a prawdziwi kozacy dojeżdżają do stolicy piwowarów wyłącznie bocznymi drogami. Zrobiłem, jak doradził i w rezultacie (kierowani GPS) wylądowaliśmy na jakimś czeskim, górskim zadupiu, gdzie ... skończyła się droga z powodu zarwania się mostku o czym poinformował nas pan Czech, który w ten właśnie sposób zarabiał na życie siedząc na stołeczku opodal owej eksprzeprawy. Przedzierając się jakimiś, malowniczymi szutrami wróciliśmy do cywilizacji, ale niestety w miejscu, gdzie mogliśmy w końcu wbić się w autostradę nie było już żadnego punktu z winietami uprawniającymi nas do przejazdu ww., więc jechaliśmy przez kilkadziesiąt kilometrów z duszą na ramieniu, wypatrując policji i innych służb z bloczkami mandatowymi.
         Po przyjeździe do Pragi okazało się, że nasz "apartament", to jakaś nora w szemranej dzielni (na zdjęciach wyglądał zdecydowanie inaczej). Dziecak prawie płacze, więc dzwonię do brata, żeby na szybko załatwił nam coś innego. Załatwia! Nowe miejsce jest całkowicie nowe, przesuper i położone na zapleczu Starego Miasta. Uzgadniamy cenę, idziemy do bankomatu, gdzie po wstukaniu cyferek bezduszny automat informuje nas po czesku, że coś tam, coś tam, ale raczej tyle nie wypłaci. Wchodzimy zatem do środka, gdzie dowiadujemy się, że wszystko jest OK, tyle tylko, że karty dla nieletnich mają ograniczone limity dziennych wypłat i gdy nawet ograniczymy jedzenie i picie do zera, na wynajem uzbieramy najwcześniej za miesiąc. Na szczęście młodzi właściciele apartamentu są w porządku i pozwalają nam zostać. Następnego dnia od rana wiszę na telefonie i załatwiam pieniądze, co okazuje się być problemem nawet w XXI wieku. Mamy jednak szczęście, gdyż kumpel (ten od omijania autostrad) wraca akurat z Chorwacji do Polski, nadrabia drogi i pożycza mi gotówkę. Jest super! Trzy dni później wychodzimy na spacer i wracając do mieszkania zauważamy ... brak samochodu. Dzwonię do miłych właścicieli kwatery po pomoc. Oddzwaniają rozbawieni i informują mnie, że postawiłem auto - jak leszcz jakiś - na ... miejscu parkingowym ulokowanej po sąsiedzku policji, która - gdy przez dwa dni nie reagowaliśmy na kartkę za wycieraczką - odholowała naszą Skodę na policyjny parking na przedmieściach Pragi. Idę zatem na posterunek, gdzie mało uprzejmi, a tak na prawdę wyjątkowo chamscy gliniarze podają mi adres tego miejsca, informując przy okazji, co myślą o praworządności północnych Słowian. Jadę tam dwoma tramwajami, ale jest mały problem, gdyż w krwiobiegu posiadam pyszne knedliki oraz ... takież piwo (w końcu jestem na urlopie i w Czechach!). Policyjny cieć parkingowy informuje mnie, że należy się w przeliczeniu 350 zł, ale ponieważ tego dnia nie mogę prowadzić, kwota ulegnie podwojeniu. Próba skorumpowania wąsatego funkcjonariusza spełza na niczym, więc wracamy, jak niepyszni do chaty. Następnego dnia o świcie jadę z powrotem na parking, wykupuję samochód i od razu tnę na wspomniany wcześniej posterunek z pytaniem, gdzie mogę legalnie (i tanio, gdyż ponownie jesteśmy nędzarzami) stawiać pojazd. Dowiaduję się, że ... nigdzie, gdyż wszystkie miejsca parkingowe są wykupione przez mieszkańców (oczywiście za wyjątkiem właścicieli "naszego" apartamentu), a oni nie wiedzą, gdzie w okolicy znajduje się jakikolwiek parking z gatunku płatnych. Jasne! Policja i nie wie czegoś takiego! Wychodzę i od razu rzuca mi się w oczy taksówka. Zaczepiam kierowcę i ten pokazuje mi (na GPS) jakieś miejsce w pobliżu Mostu Karola.
         Byłem w Pradze wielokrotnie, ale nigdy nie zwiedziłem jej tak intensywnie i to w charakterze kierowcy. Ludzie, gdzie ja nie byłem! Wszędzie byłem! Prawie całą, obobrzeżną część starówki zjeździłem, ale tego cholernego parkingu nie znalazłem. Żeby nie przedłużać. Trafiłem wreszcie coś na jakimś zadupiu i kłopot przestał istnieć.
         Czego nauczyła mnie ta wycieczka? Przede wszystkim tego, żeby nie wierzyć stereotypom, że wszyscy Niemcy to neonaziści, a bracia Słowianie nic, tylko by do serca tulili. Po drugie tego, żeby nie ufać jakiejkolwiek technologii i planując wyjazd być gotowym na wszystko, czyli na wszelki wypadek zawsze mieć przy sobie cebrzyk bimbru, suszone mięso, gotówkę, złoto lub perkal.

PS. Chciałbym, przy tzw. okazji, polecić świetny blog ukazujący niesamowite okoliczności przyrody Puszczy Knyszyńskiej http://puszcza.net.pl/. Obserwujcie, KOMENTUJCIE, podziwiajcie:)







Poniżej kwiatek do kożucha i jednocześnie śmiesznie łatwa zagadka (nagród tym razem nie przewiduję się). Widoczny na zdjęciu kościół został zbudowany z materiału pozyskanego z rozbieranych w tym samym czasie ... ?



poniedziałek, 18 marca 2019

Wiosna

         Muszę przyznać, że nie pamiętam tak przecudownej, fantastycznej i radosnej wiosny, jak obecnie nam panująca.
         Przede wszystkim chciałbym zacząć od aury. Jak zapewne wiecie, nie cierpię upałów, mam wyjątkowo wrażliwe, niemalże sowie, oczy, a na dodatek obleczony jestem w skórę źle reagującą na przesuszenie. Dlatego też idealną - w moim przypadku - pogodą jest taka, jaką obserwujemy właśnie teraz. Prawie absolutny brak słońca, wilgoć, wiatr i temperatura oscylująca w granicach 4-5 stopni.
         Pisałem już wielokrotnie, że od jakiegoś czasu nad Olsztynem przelatuje coraz mniej gęsi arktycznych. I bardzo dobrze! Ornitolodzy już dawno odkryli, że gęsi lecą relatywnie wysoko, a więc ich obserwacja wymusza nienaturalne zadzieranie głowy, co fatalnie wpływa na szyjny odcinek kręgosłupa. Poza tym zawsze istnieje ryzyko, że jakaś gęś zaniepokojona, np. przelatującym obok mięśniolotem, zacznie nerwowo defekować i żrące odchody dostaną się do moich wytrzeszczonych oczu.
         Wczesnowiosenne, masowe polowania na dziki spowodowały, że zwierzyna opuściła większość znanych nam leśnych ostoi, dzięki czemu nie mamy powodu do przedrannego wstawania i szlajania się po krzakach. I całe szczęście! Po pierwsze chroni nas to przed atakiem śmiercionośnych pajęczaków, a po drugie - bądźmy szczerzy - nasze ciała już od dawna nie są przystosowane do poruszania się w trudnych warunkach terenowych. W toku ewolucji zmieniła się budowa naszych kadłubów (wypiętrzenie klatki piersiowej przesunęło się w okolice pasa, co drastycznie zmieniło położenie środka ciężkości) oraz kończyn dolnych, zwanych przez anatomów nogami, które straciły chwytność i dostosowały się do nawierzchni twardych, jako to kocie łby, trylinka, asfalt, a ostatnio modny i estetyczny polbruk.
         Brak widowiskowych, wiosennych rozlewisk w Dolinie Biebrzy sprawił, że nie kusi już nas tak bardzo wyprawa w tamtejsze rejony. I niech tak już zostanie! Dzięki temu oszczędzamy deficytowe paliwo nieodnawialne oraz zmniejszamy ryzyko kolizji drogowej z jeleniowatymi, babciami w czerniach, ale za to na rowerach oraz z wędrującymi poboczami osobnikami, których charakterystyczny, rozkołysany krok wskazuje na ich długotrwały związek z marynarką handlową. Nie grożą nam reumatyzm, bimbryzm i kartaczyzm, na które to schorzenia notorycznie zapadają mieszkańcy, zagubionych wśród torfowisk niskich, tamtejszych wsi, ale także zbyt sługo zasiedzieli przyjezdni.
         Oczywiście tego typu przykłady wyjątkowości tegorocznej wiosny mógłbym mnożyć prawie w nieskończoność, ale niestety brakuje mi na to czasu. Podsumowując, pragnę jedynie stwierdzić, że Pani Przyroda chyba mnie bardzo lubi, co potwierdzają kolejne zapowiedzi większości portali pogodowych.


PS. Uprzejmie pozwolę sobie przypomnieć, że nasze fotki będą wisiały w Starej Kotłowni w olsztyńskim Kortowie do 5 kwietnia, więc jeżeli ktoś nie mógł zajrzeć na wernisaż, a nie ma na prawdę niczego lepszego do roboty - zapraszamy do odwiedzin. Zapraszam także do bloga gŁośki glosbagien.blogspot.com, gdzie znajduje się relacja z wernisażu autorstwa Ścibora CiepielewskiegoZdjęć jest zdecydowanie więcej, ale z uwagi na RODO i te sprawy staraliśmy się pokazać tylko te, na których nic nie widać:)

PS.2. Jak zwykle przepraszam za to, że odpowiem na zaległe komentarze oraz odwiedzę Wasze blogi dopiero jutro, ale dziś przez chwilę zaświeciło słońce i dopadło mnie to przeklęte, wiosenne przesilenie.