O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

piątek, 29 sierpnia 2014

Przestroga.

Byłem kiedyś na spotkaniu towarzyskim u zamiłowanego wędkarza. W pewnym momencie, któryś z gości stwierdził, że wędkowanie to fantastyczne hobby. Obcowanie z naturą, cisza, odreagowanie stresujących sytuacji itd. Byłem tego samego zdania, więc zdziwiłem się, gdy gospodarz oświadczył, że kompletnie mija się to z prawdą i że jest to jedno z najbardziej frustrujących, znanych mu zajęć. A to pogoda nie taka, a to ryby nie biorą, a to żyłka zamieniła się kołtun, a to wreszcie szczupak – legenda jeziora – zrywa się w ostatniej chwili z kotwiczki. Generalnie z jego wypowiedzi wynikało, że wędkarstwo to najprostsza droga do zakładu dla obłąkanych.
To spotkanie przypomniało mi się podczas jednego z ostatnich wyjść w teren. Na skutek pewnych okoliczności dotarło do mnie, że to co wtedy opowiadał kumpel-wędkarz można odnieść także do fotografii przyrodniczej i że to, niby niewinne zajęcie, może pozostawić trwałe ślady na naszych ciałach i umysłach. Nie wierzycie? Proszę oto twarde dowody:
Każdy fotoamator przyrodniczy chodzi permanentnie niewyspany, bo ktoś kiedyś wymyślił jakieś głupie „złote godziny”. Bez sensu! Wszak w południe słońce świeci najintensywniej, a przecież Photos Graphos znaczy rysowanie światłem. I to nie jakimś tam złotym światłem, tylko po prostu światłem!
Kolejna kwestia to obiekty, które fotografujemy, a konkretnie to, że nie chcą dranie współpracować! Taka modelka, albo malownicza ruina mogą godzinami czekać, aż zrobimy zdjęcie, ale już taka czapla nie! Albo cholera ucieka z daleka na nasz widok, albo, co jest jeszcze gorsze, pół dnia lezie w stronę czatowni, by w ostatniej chwili zmienić kierunek i zwiać w trzciny. Czy coś takiego zafunduje nam modelka albo ruina? Szczerze wątpię!
Wspomniana czatownia, żeby była skuteczna musi jak najmniej rzucać się w oczy czyli być mała. I wszystko byłoby fajnie, gdyby człowiek nie posiadał kośćca. Ale posiada, o czym dobitnie przekonuje się już po 20 minutach przebywania w kryjówce. A przecież to dopiero początek tortury, bo co podejdzie pod czatownię po upływie takiego czasu? Nic! Więc zaciska się zęby i pracuje na godziwą emeryturę dla rehabilitanta.
Podchody. Owszem skuteczne, ale tylko w krainie Leśnego Gawędziarza. Na otwartych przestrzeniach bawią się w nie jedynie totalni naiwniacy, np. tacy jak ja.
Podjazdy. Fajna sprawa, tylko że takie np. biebrzańskie ptaki już dawno zorientowały się w układzie sieci dróg lokalnych i najczęściej siedzą odpowiednio dalej, doprowadzając podjeżdżającego do szewskiej pasji.
Pogoda. Jedziemy na długo wyczekiwany, wzięty jeszcze zimą, urlop na rozlewiskach. Do tej pory aura była bajeczna, więc szykujemy się na fotograficzną ucztę. Dokładnie w momencie, gdy dojeżdżamy na miejsce pojawia się pierwsza, niewinna chmurka, a chwilę potem jej, już nie tak niewinne, koleżanki. I co? I nic. Po uczcie.

Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę w nieskończoność, ale myślę, że już wiecie o co mi chodzi. Dlatego, jeżeli choroba, zwana fotografią przyrodniczą, nie opanowała jeszcze Waszych umysłów, zróbcie wszystko by się nią nie zarazić. W innym przypadku przygotujcie się na stres, nerwowe tiki, krzyki po nocach, sińce pod oczami i niekończące się wizyty u fizykoterapeuty. I oby tylko to!












piątek, 22 sierpnia 2014

Wyprawa.

Ta wyprawa to był wynik determinacji, pasji i chęci spełnienia marzenia. To rezultat odwiecznej ludzkiej potrzeby wyznaczania i osiągania celów. Tak! Zgadliście wszyscy! Piszę o wyprawie na zimne piwo do sklepu w Mścichach.
Kiedy dobiłem do Białego Grądu, od upragnionego celu dzieliły mnie 4 kilometry. Cóż jednak znaczą odległości, gdy wędruje się ku Niemu? Czy konkwistadorzy myśleli o nich, wyruszając na poszukiwanie Eldorado, czy zdobywców Bieguna obchodziły mile morskie, czy amerykańskich pionierów przerażała rozległość kontynentu, gdy skierowali się na zachód? Nie! Oni wszyscy myśleli tylko o tym, że gdzieś tam, za horyzontem, czeka na nich upragniona nagroda. I ja też o tym myślałem, gdy wyruszyłem do Mścich. Nie była to łatwa droga, ale nie chcę Was zamęczać jej opisem. Najważniejsze, że dotarłem do celu. Do najlepszej restauracji na świecie, która wszędzie nazywa się tak samo - „ławka pod sklepem”. Każdy, kto kiedykolwiek na takiej usiadł, kto pamięta pierwszy łyk, wreszcie zimnego piwa, doskonale wie o czym piszę. Osobiście uwielbiam takie miejsca i gdybym był inspektorem przewodnika Michelin, wszystkie wiejskie sklepy na Podlasiu dawno miałyby już trzy gwiazdki.

         Gdy wracałem obarczony zapasami, przy samej grobli napatoczył mi się zwierzak z poniższych zdjęć. I tak po raz pierwszy w życiu robiłem zdjęcia łopataczowi trzymając w ręku nie tylko aparat, ale i siaty z zakupami.











czwartek, 7 sierpnia 2014

Spływ.



Tym razem trochę przyśpieszony post, ze względu na wyjazd. Dokąd? A dokąd ja mogę jechać na urlop? Oczywiście, że do Katowic. Tak poważnie, to jadę nad Biebrzę i to na, wstyd przyznać, mój pierwszy w życiu spływ tą rzeką (pozbawioną sensu, dwudniową mordęgę na tratwie wyrzuciłem definitywnie z pamięci). 
Sam się temu dziwię, ale tym szlakiem płynęli już chyba wszyscy, tylko nie ja. Dlatego w tym roku postanowiłem zasklepić ostatnią lukę w mojej biebrzańskiej biografii i wypożyczyłem łódź wiosłowo-motorową. Dlaczego łódź? Ano dlatego, że konsekwentne łamanie tej samej ręki wykluczyło mnie, przynajmniej na razie, z doborowego towarzystwa kajakarzy. Jako ortopedycznie średniosprawnemu, pozostaje mi więc rzeczona łódka i rzeczny prąd. Czy to wystarczy, przekonam się już w najbliższą niedzielę.
A na zdjęciach, biebrzańskie czaple o brzasku.