O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

wtorek, 24 listopada 2015

Migawki z terenu XVIII.


Veni Vidi Vici. W języku podlaskich jeleni oznacza to - przyszłem, zaryczałem i poszłem.

Bo takie one właśnie są, te dolinowe byki. Nie szukają aplauzu i sławy. Nie dla nich tani poblask księżyca, ani ścielące się - jak wykrochmalone prześcieradła - mgły. Nie dla nich uwrzosowione polany i ukwiecone pagórki. To nie testosteronomani z warmińskich puszcz i nie pomorscy łamacze resztek łanich skrupułów.

Biebrzańskie jelenie, to po prostu takie swojskie, wykarmione przez Matkę-Turzycę, podlaskie chłopaki z brzezin i trzcinowisk.

Tego byka sfotografowałem już jakiś czas temu i … kompletnie o nim zapomniałem. Kiedy jednak przypadkowo odkryłem te zdjęcia pomyślałem, że może szkoda, i że przecież - choć o to nie zabiegał - też mu się należy.

I stąd właśnie ten krótki post.
 



 

sobota, 21 listopada 2015

9 obrazów Dębca.


Dawno, dawno temu, na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, wybrałem się z kolegą do jego dziadków mieszkających na Dębcu – zagubionej wśród mokradeł – maleńkiej osady, przycupniętej nad brzegiem starego koryta rzeki Ełk. Niewiele zapamiętałem z tej wycieczki, ale na szczęście pozostały mi pojedyncze obrazy z tego – wtedy - niezwykłego miejsca.

Obraz 1. Droga. Bez problemu dojechaliśmy furmanką jedynie do Otocznego, niewielkiego lasu położonego w sąsiedztwie rozległych Brzezin Ciszewskich. Dalej trzeba było już przedzierać się pieszo przez - mocno miejscami podtopione - łąki, poprzecinane, ni to kanałami, ni to naturalnymi strugami, nad którymi ktoś przerzucił prowizoryczne, złożone z kilku brzozowych pniaków, kładki-mostki.

Obraz 2. Babcia. Przyjechała z nami z Biebrzy, gdzie była w odwiedzinach u rodziny. Kiedy zeszliśmy z fury i ruszyliśmy w kierunku niewidocznej osady, stwierdziła, że nasze nieporadne tempo nie pozwoli jej dotrzeć na czas wieczornych obrządków. My mieliśmy po kilkanaście lat, ona wydawała mi się już bardzo stara, a mimo to ruszyła przodem i szybko zniknęła wśród trzcin i zarośli. Kiedy dowlekliśmy się na miejsce, skończyła już wszystkie prace, a na stole stała kolacja.

Obraz 3. Dom. Nie pamiętam, czy był drewniany, czy już murowany. Wiem tylko, że zbudowano go, w miejsce chaty spalonej przez Niemców, na niewielkim, piaszczystym wyniesieniu, przylegającym do starorzecza Ełku, za którym, aż do Brzezin ciągnęły się turzycowiska porośnięte kępami wierzby, zwanej tam krzewiną.

Obraz 4. Żarna. Widziałem je wcześniej tylko na ilustracjach w książkach i w jakimś skansenie. Na Dębcu jednak, te charakterystyczne, kamienne kręgi, osadzone były w nowiuteńkiej, drewnianej konstrukcji.

Obraz 5. Budzik i baterejka (radyjko). Nie wiem dlaczego, akurat tylko te dwa przedmioty zapadły mi w pamięć. Może dlatego, że zegar stał do góry nogami (gdyż podobno tylko w takiej pozycji działał), zaś radyjko, było mniejsze od, przymocowanych do niego gumką do weków, dwóch płaskich baterii.

Obraz 6. Ryby. Łapaliśmy je z brzegu i z kajaka. Było ich dużo i były inne, niż te z jeziora. Były ciemne, tak jak torf i tak, jak woda w rzece.

Obraz 7. Zwierzęta. Przed wieczorem babcia przeprawiała się na drugi brzeg rzeki na starym kajaku i nawoływała. Po jakimś czasie zza pasa krzewin wyłaniały się krowy i koń. Wtedy pierwszy raz widziałem, jak zwierzęta przepływają rzekę, by dostać się do domu.

Obraz 8. Studnia. Studnia była ważna z dwóch powodów. Dawała wodę i była jednocześnie lodówką, gdyż prądu w domu nie było. To do niej trafiały bańki z mlekiem z porannego i wieczornego udoju i wszystkie produkty, które wymagały schłodzenia.

Obraz 9. Wiersz. To taka podlaska, zbudowana z krzewiny, pułapka na ryby. Znaleźliśmy ją podczas przeczesywania starorzecznych labiryntów. W środku był duży lin. Myślałem, że złapał się niedawno i dziadek nie zdążył go wyjąć. Potem dowiedziałem się, że ryba mieszkała w wierszu od dłuższego czasu. To był po prostu taki rodzaj zagrody, w której lin, przenoszony od czasu do czasu w nowe miejsce, przybierał na wadze w oczekiwaniu na Święta.

Dziś Dębiec, to już tylko nazwa na mapie, pozostałości fundamentów i piwniczki, zdziczałe krzaki bzu i otoczony płotkiem, metalowy krzyż. Co gorsze, zniknęła też rzeka. W miejscach, po których pływałem kajakiem i przez które przeprawiały się zwierzaki, jest teraz suche, trzcinowo-wierzbowe chaszczowisko. Możecie zobaczyć to sami, gdyż na Dębiec prowadzi jeden z biebrzańskich, pieszych szlaków. Dostaniecie się tam bez najmniejszego trudu, nawet jeżeli nie zabierzecie gumowych butów, bo wody tam teraz, jak na lekarstwo.

Odwiedziliśmy Dębiec, po raz któryś, trzy tygodnie temu (to stamtąd pochodzą zdjęcia saren) i kolejny raz trudno mi było uwierzyć, że jestem w tym samym miejscu, w którym kiedyś spędziłem tych kilka, niezwykłych dla mnie, dni.

PS. Tym, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o życiu na Dębcu (i nie tylko), polecam bardzo dobrą publikację Artura Wiatra i Mariusza Ramotowskiego pt. „Biebrzańskie Żywoty, czyli biebrzańskie wspomnienia o tym, jak dawniej nad Biebrzą życie wyglądało”, dostępną w wersji elektronicznej pod adresem - http://www.biebrza.org.pl/plik,1395,biebrzanskie-zywoty.pdf.

Opis Dębca z czasu wojny, znajdziecie w książce Władysława Świackiego (byłego żołnierza ZWZ i AK walczącego na terenie Okręgu Białystok, Obwód Grajewski) pt. „Pamiętnik znaleziony w beczce”, wydanej przez Towarzystwo Przyjaciół 9 PSK w Grajewie.












poniedziałek, 16 listopada 2015

Biebrzańskie wykopki.


Dolina Biebrzy w powszechnej opinii, to przede wszystkim łosie i te, no … o właśnie – bataliony. Dolina to również połacie, rozciągających się po horyzont, turzycowisk. To hektary brzezin i olsów. To także (przynajmniej kiedyś) wiosenne rozlewiska pokryte grubym, jak warstwa smalcu na kromce żartej Podlasianki, kożuchem wodno-błotnego ptactwa.

To jednak nie wszystkie skarby, jakie kryła i kryje zapewne do dziś ta, interesująca ze wszech miar, Kraina. Te, które mam na myśli, nie są tak powszechnie zauważalne, gdyż skryte są zazwyczaj nie na, a pod powierzchnią ziemi.

O tym, że w dawnych czasach nadbiebrzańskie torfowiska były wykorzystywane przez rządnych ciepła mieszkańców, wiedzą prawie wszyscy. Ślady kalorycznych eksploratorów są do dziś widoczne w różnych zakątkach Doliny. Wystarczy zatrzymać się przy Carskiej Drodze, zaraz za skrzyżowaniem z szosą Grajewo-Białystok, by dostrzec dziesiątki potorfowych wyrobisk. Są one doskonale widoczne zwłaszcza teraz, gdy opadająca woda odsłoniła cały labirynt, przepastnych niekiedy, jam i kanałów. Pozostałości kopalni torfu można również obejrzeć w okolicach Modzelówki – jednochatnej wsi, zlokalizowanej w miejscu, gdzie Kanał Kuwaski wlewa swe wody do Kanału Rudzkiego. Eksplorację tego typu terenów radzę jednak przeprowadzać wyjątkowo ostrożnie (najlepiej w towarzystwie kogoś, kto bardzo dobrze zna te miejsca), gdyż o tym, jak łatwo o wypadek, przekonał się już niejeden ciekawski, niezależnie od liczby posiadanych odnóży.

Mało kto jednak wie, że Dolina Biebrzy była (a być może jest do tej pory) miejscem, gdzie natknąć się było można także na inne, skryte pod ziemią, artefakty. O pierwszych z nich pisał Zygmunt Glogger w swojej książce „Dolinami rzek”. Otóż, w trakcie wyprawy łodzią po Biebrzy Autor, wraz z towarzyszami, zatrzymali się w okolicach Osówca (ob. Osowca), gdzie odkryli „liczne zabytki krzemienne i ceramiczne po prehistorycznych mieszkańcach tej miejscowości”, wśród których były m.in. „bełty, czyli ostrza od strzał i nożyki kamienne (…) i czerwone czerepy z popielnic (…) które były dawniej napełnione białemi, drobnemi, przepalonymi kostkami, ze szkieletów ludzkich”. Według opinii Gloggera, znaleziska były „prawdziwemi arcydziełami prastarej sztuki krzemieniarskiej, doprowadzonej do takiego szczebla doskonałości, że piękniejszych przedmiotów nad tutejsze nie posiadają najbogatsze w tym kierunku muzea w Sztockholmie, Kopenhadze, Dublinie i Londynie”.

W latach `80 ub. w., wykopaliska archeologiczne prowadzone były nad rzeką Ełk, gdzie odkryto pozostałości dużego obozowiska lub osady. Dotarłem tam już po wyjeździe kopaczy, a mimo to zebrałem całkiem pokaźną kolekcję grotów do strzał, pięściaków i innych, nieznanego mi przeznaczenia, przedmiotów z krzemienia. Niestety cały zbiór zaginął gdzieś podczas przeprowadzki do Olsztyna.

Najciekawsze jednak jest to, że swego czasu. czyli w XIX w., w Dolinie Biebrzy, oprócz torfu i czerepów wydobywano również … bursztyn. Miało to miejsce w dwóch „biebrzańskich” leśnictwach – Rajgród i Wizna. Oczywiście, nie ma się co podniecać. Dolina, to nie wybrzeże Bałtyku. Legalne wydobycie trwało tam zaledwie dwa lata, ale i tak przypominało alaskańską gorączkę złota. Jak podaje Jarosław Marczak (www.grajewiak.pl) – „Włościanie wsi okolicznych podbudowani (…) przez spekulantów starozakonnych (!), gromadnie (…) wychodzili do kopania bursztynu”.

Dolina Biebrzy kryje także inne skarby (w tym to, co pozostało po wojnach i powstaniach). Na szczęście nie ma już na tych terenach spekulantów, którzy mogliby podbudowywać kogokolwiek, więc niech spoczywają sobie (skarby, nie spekulanci) w spokoju, w głębi torfowisk i śródbagiennych wydm.

PS. Na wszelki wypadek przypominam, że opisywane tereny znajdują się w granicach Biebrzańskiego PN, więc wszelkiego rodzaju prace wydobywcze, są tam całkowicie nielegalne!










poniedziałek, 9 listopada 2015

Sum.


         Przeglądając rzeczy do wyrzucenia, znalazłem swoje stare notatki przyrodnicze z czasów, gdy na Podlasiu praktycznie nie znano jeszcze pisma, a na Warmii – Podlasia. Na okładce pierwszego zeszytu (Poznańskie Zakłady Papiernicze, Cena detaliczna 61,- zł) widnieje zapis 1982.VIII.28-1984.VII.30, a na drugim (Wrocławskie Zakłady Wyrobów Papierowych, Cena det. zł. 11,50) - 1984-XII-30 – 1988-XI-05.

         Wzruszyłem się (choć nigdy nie byłem w tych Zakładach) i zacząłem przerzucać, nie tak jeszcze pożółkłe, kartki.

         Lata osiemdziesiąte, to były lata! Na dekadę przed powołaniem Biebrzańskiego Parku Narodowego i na dwie przed utworzeniem obszaru Natura 2000 „Dolina Biebrzy”, przyroda miała się dobrze, a już na pewno lepiej, niż obecnie.

Ponieważ pisałem już o zmianach, jakie przez ponad ćwierćwiecze zaszły w Dolinie, nie będę się powtarzać. Przytoczę w zamian, zapisaną w notatkach, a zasłyszaną gdzieś nad Kanałem Rudzkim, opowieść o wielkim sumie, która kiedyś rozpalała wyobraźnię miejscowych rybaków i kłusowników.

Pożądali go wszyscy, ale ponieważ bestia była silna, jak żubr, nie dali jej rady, ani wędkami, ani sieciami, ani ościeniami. Próbowali nawet użyć, pozyskanego z osowieckiego poligonu, trotylu ale zapomnieli obciążyć, wykonaną domowym sposobem, bombę, która eksplodowała na powierzchni wody, sumowi krzywdy nie czyniąc.

Pływało więc sobie sumisko w kanale, drwiąc z poczynań, coraz bardziej zrezygnowanych, ludzi. Przestało nawet kryć się po jamach, co to je woda wypłukała w burtach i w biały dzień pojawiało się pod mostem, by ze złośliwym uśmiechem, przypatrywać się, licznie zgromadzonej, gawiedzi. I żyłby zapewne ten, sum nad sumy, do dziś gdyby nie pewien śmiałek ze wsi, której już dziś, nawet na mapach nie znajdziecie.

Przychodził ów młodzian codziennie nad kanał i obserwował, jak w płytkiej wodzie przesuwa się cielsko przeogromne. Patrzył i patrzył i nagle wpadł na pomysł genialny, jak potwora uśmiercić. Przyczaił się, któregoś popołudnia, na moście i gdy ryba znalazła się tuż pod nim – skoczył. Ścisnął suma nogami, jak ułan konia, a rękami chwycił z całej siły za - długie na metr - wąsiska. Szarpnął się sum straszliwie i ruszył do przodu, żeby natrętnego jeźdźca zrzucić. Ten jednak trzymał się uparcie i umiejętnie pociągając za wąsy, skierował potwora w stronę brzegu. A że prędkość uzyskali olbrzymią, ryba uderzywszy z całej siły w podwodne korzenie wierzby, kark sobie połamała.

Dziesięciu ludzi trzeba było, żeby bestię z wody wyciągnąć. Mięsa na niej było tyle, że cała wieś przez tydzień nic innego nie jadła. Kiedy zaś brzuch jej rozpruli, znaleźli w nim dwie kaczki, bobra i kotwicę od łodzi.

I takie to właśnie historie działy się w Dolinie. Dziś w kanale woda nie jest już taka przejrzysta, o sumach-potworach nikt nie opowiada, a wszyscy śmiałkowie dawno wyjechali za chlebem.











piątek, 6 listopada 2015

Migawki z terenu XII.


Nadeszła pora na kolejny trzask migawki. Fotki zamieszczone poniżej, to wynik przypadkowego spotkania zwierzaków podczas przygotowywania trasy na zajęcia terenowe.

Lokalizacji miejsca na razie nie zdradzę, gdyż chcę je lepiej poznać. Wydaje się bowiem perspektywiczne i jednocześnie, jakieś takie … biebrzańskie. Różnica polega jedynie na tym, że o ile w Dolinie, wody nie ma już nawet na lekarstwo, to w tym miejscu, jest jej momentami wręcz za dużo.










Ten warmiński łoś, to zapowiedź kolejnego postu, w całości poświęconego jego nadbiebrzańsim kuzynom.


wtorek, 3 listopada 2015

Gastroporadnik.


W ostatni weekend odwiedziliśmy Dolinę Biebrzy i nawet udało się nam sfotografować jakieś zwierzaki, ale o tym w następnych postach. Ten odcinek chciałbym poświęcić widoczkom i gastronomii. Podlaskiej gastronomii, że pozwolę sobie rzecz, uściślić. Co prawda, kiedyś zamieściłem już krótki poradnik, jak wyjechać nad Biebrzę i wrócić, ale ponieważ dotyczył całokształtu dolinowego surviwalu, siłą rzeczy nie dawał on pełnego obrazu wszystkich, niezbędnych do przeżycia, kwestii.
 
Proszę, abyście nie traktowali tego tekstu w kategoriach przewodnika po gastropunktach Ściany Wschodniej, gdyż nie będę w nim polecał (poza dwoma wyjątkami) konkretnych lokali. Chciałbym raczej skupić się na uniwersalnych radach, które pozwolą Wam zjeść smacznie, niedrogo i, zarazem,  bezpiecznie na gościnnej, podlaskiej ziemi.

W trakcie wyjazdów, zwykle korzystamy z oferty lokalnych jadłodajni. Z reguły są to te same miejsca, wśród których od dawna prym wiedzie, wspominany już kiedyś przeze mnie, „Bar u Dany” w Rusi nad Narwią (przy drodze Łomża-Białystok). Bywa jednak, że do Dany daleko,  trzeba więc skorzystać z miejsc kompletnie nieznanych. I tu właśnie zaczynają się schody, zwane na Podlasiu drabką. Przekraczając progi takiego lokalu, wkraczamy bowiem na nieznany szlak. Kto wie? Może czeka na nas kraina sytej szczęśliwości, a może - gastronomiczno-gastryczny karcer. Dlatego warto być ostrożnym i najlepiej będzie, jeżeli zawsze przyjmiemy, że będzie to wariant nr 2, co oznacza, że zjedzenie czegokolwiek w tym miejscu, igraniem ze śmiercią może nie będzie, ale ze spektakularną biegunką - i owszem.

Najważniejsza wskazówka dotyczy gastrolisty, popularnie zwanej - menu. Prawidłowa powinna zawierać jak najmniej pozycji (tak jak np. w barze Jarzębinka w Supraślu, gdzie w spisie figurują trzy pozycje - kartacze, babka ziemniaczana i takaż kiszka), ale to akurat jest reguła ogólnoświatowa. Unikajcie też knajp, w których potrawy ochrzczono nazwami, mającymi teoretycznie nawiązywać do tradycji regionu. Mam tu na myśli wszystkie te biebrzańskie mielińce, bagienne polewki, czy inne, zawijańce rakowe. Nie ma się co oszukiwać. Pod tymi hasłami ukrywa się taki sam mielony i taka sama pomidorowa, jak wszędzie. Nawet zawijaniec rakowy, to w większości anonimowe części świni (oby!), lekko tylko podrasowane mazią ze sproszkowanych pancerzy skorupiaków.
 
Tu podpowiedź: Lokal z gatunku „tradycyjnych” rozpoznacie po sterczącej przed nim, ubranej w pseudoludowy kubrak, pannicy z papierosem, tipsami i nadwagą.

Menu studiujemy krótko, gdyż i tak poza nazwami potraw i cenami, nic z niej nie wydedukujemy. Przecież żaden właściciel lokalu nie zamieści informacji w stylu: „kotlet schabowy ze świni, która dwa dni temu pokryła się czerwonymi plamami, a wczoraj nad ranem zdechła” lub „tych cholernych pierogów nie możemy sprzedać od pół roku i trudno się dziwić, gdyż nawet świnie (poza jedną, dwa dni temu) nie chcą ich tknąć”.

Oczywiście, gdy wydaje się na obiad od kilku do kilkunastu złotych (ceny podlaskie, poza głównymi szlakami turystycznymi), trudno oczekiwać maoryskiej jagnięciny czy muli w białym winie z czarnego bzu. Oczekiwać za to można uczciwego schabowego (z mięsa!), golonki (z mięsa!), pierogów (z mięsem!) czy świeżych naleśników, zwanych na Podlasiu grzybkami. Generalnie, im mniej przekombinowany przepis, tym lepiej.

Nie chcąc przedłużać, podzielę się z Wami moją własną, autorską metodą, która pozwala ocenić, czy dany lokal jest godny zaufania, czy też lepiej omijać go szerokim łukiem, pozostając głodnym, ale zdrowym na trzewiach.

Ta metoda jest i prosta i zarazem skuteczna. Wymaga jedynie, aby w menu był … żurek (jak nie ma – wychodzimy!). Jeżeli jest - zamawiamy, po czym uważnie nadsłuchujemy odgłosów z kuchni. Chodzi oczywiście o wychwycenie charakterystycznego, mikrofalówkowego PING (dlatego omijamy bary, których właścicielem jest, cierpiący na pokleszczową głuchotę, fan podlaskiej muzyki ludowej). Jeżeli PING-u nie ma - jemy. Następnie odczekujemy pół godziny i jeżeli nic złego się nie dzieje, zamawiamy pozostałe dania.
Ogólna zasada jest taka, że jeżeli żurek jest dobry, to wszystko inne, też nie powinno nas raczej zabić. Raczej!