O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

niedziela, 27 stycznia 2019

Jednak uciekłem z kazamatów


         Ostatnio opisałem swój zwykły, ponury dzień z dala od boudoir`ów Pani Przyrody, który to opis część z Was odebrała, jako łzawy skowyt skazańca. choć cały czas starałem się robić dobrotliwą minę do nie najlepszej gry. Muszę się jednak do czegoś przyznać. Pisząc ów post byłem już o krok od spektakularnej ucieczki na łono PP, czego jednak nie chciałem ujawniać, gdyż - będę szczery - aż tak bardzo Wam nie udam. Do rzeczy jednak.

         W kazamatach zatorskiej (taka, elitarna dzielnica Olsztyna) kamienicy spędziłem około dwóch miesięcy. To wystarczająco długi czas, żeby dokładnie poznać rozkład pomieszczeń, dobowy rytm klawisza Fiodora oraz zgromadzić wszystko to, co jest niezbędne podczas ucieczki.
         Pierwsze zadanie nie było zbyt trudne, gdyż w końcu mieszkam we wspomnianej kamienicy już blisko rok, więc owe dwa miesiące poświęciłem na dopracowanie szczególików, jako to wytatuowanie sobie planu nieruchomości na udach, kradzież żeńskich fatałachów z suszarni na strychu i inne, tego typu, pierdoły.
         Aktywność Fiodora była już znacznie większym wyzwaniem, gdyż zwierzę to nie jest tak do końca zwyczajnym kotowatym. Zwyczajnym, czyli śpiąco-żrącym ssakiem domowym o przewidywalnych, niczym ruchy golkipera z polskiej ekstraklasy, reakcjach (za wyjątkiem chwil, gdy mu odbija). Fiodor ma niestety sporo cech psa stróżującego skrzyżowanego z kapitolińską gęsią, co powoduje, że jego uszy i wibrysy reagują na najcichszy nawet szmer, o jakichkolwiek gestach nawet nie wspominając. Jest przy tym wyjątkowo sprzedajną łajzą, gotową wydać każdego za kawałek czegokolwiek do jedzenia, co nie jest czosnkiem lub alkoholem i ... właśnie to postanowiłem wykorzystać. Skoro ta futrzasta, nędzna szumowina sprzedaje uczciwych i niewinnych ludzi za żarcie, to za TO SAMO ŻARCIE powinna im również pomagać. Dlatego też, przez wspomniane dwa miesiące, dokarmiałem go czym się tylko dało (za wyjątkiem czosnku i alkoholu - ma się rozumieć - które to produkty utylizowałem osobiście, acz niechętnie), zyskując jego tymczasową przychylność i przejściową sympatię. Dodatkowo czochrałem go energicznie, ale ta - prozaiczna wydawać by się mogło - czynność miała tzw. drugie dno o czym za chwilę. Regularne dokarmianie oraz mizianie kociej łachudry rychło przyniosło spodziewane rezultaty. Fiodor zaczął jadać w określonych porach i w takich że ... sypiał. A teraz wspomniane, drugie dno.
         Gdyby gdziekolwiek można było zobaczyć mój wizerunek, większość z Was stwierdziłaby, że nie wyglądam na typa, który kocha koty. Ba! Ja nie wyglądam nawet na osobnika, który kocha dęba Bartka (pisownia staropruska), ale kota i owszem czochrałem (i byłem miły), gdyż miałem w tym ukryty cel! Żeby to dogłębnie pojąć, zadajmy sobie pytanie, kto to jest kot i z czego się składa? Otóż, jak twierdzą starożytni, uczeni felinologowie, kot jest to prosto uorganizowana, żywa struktura składająca się z kota jako takiego oraz z funta zbytecznych kłaków. I właśnie tę ostatnią cechę owego żyjątka postanowiłem wykorzystać w przygotowaniach do czmychnięcia z lochu. Dlatego też, czochrając domowego volksdeutscha, zbierałem potajemnie owe kłaki, gromadząc je skrzętnie w puzdrze misternie rżniętym w rozbuchane kwiatostany orientalnego perzu. Kiedy miałem już wystarczającą ilość surowca, zacząłem nocami pleść linę i jednocześnie dziergać siermięgę w kolorze elewacji mojej kamienicy, czekając cierpliwie na TEN dzień.
         TEN dzień nadszedł był w ubiegłą niedzielę o czym poinformował mnie dyskretnie budzikowy wibrator umieszczony w ... po prostu umieszczony.
         Szarobura noc otulała jeszcze miasto, gdy cichuteńko, niczym bakteria, wypełzłem z łóżka i omijając śpiącego wachmana, uchyliłem okno na - puste o tej porze - podwórze. Haust zimnego powietrza omal nie pozbawił mnie zmysłów, a dziadek mróz pokąsał mi skórę niczym leopard tajskiego transleśnika w ... nieważne. Ubrałem się w kradzione, damskie fatałachy oraz siermięgę, spakowałem sprzęt, po czym przymocowałem linę do framugi okna. Ponieważ nie mogłem dostrzec, czy jej (tej liny znaczy się) koniec, aby na pewno dotyka ziemi (BHP! Zawsze BHP!), zszedłem szybciusieńko po schodach, żeby to sprawdzić. Wszystko było OK, więc wróciłem do mieszkania, zarzuciłem plecak na plecy i niczym krzyżak (nie ten rycerz, tylko ten pająk) opuściłem się na podwórze ... tuż pod nogi sąsiada z parteru, który właśnie w tej chwili wyszedł był po poranną porcję substancji smolistych. Oczywiście śmiechom i żartom nie byłoby zapewne końca, ale czas naglił, więc dałem się pocałować w rękę (fatałachy zadziałały!), sąsiad wrócił do mieszkania, a ja wsiadłem do auta i pojechałem ku PRZYRODZIE.
         Ludzie moje kochane, jak tam było fajnie! Nieważne, że w terenie spędziłem jakieś 15 minut, skoro każda z nich zasługiwała na Nobla, a nawet na Brązowy Krzyż Zasługi! Fotek co prawda nie napstrykałem się do syta, ale co przeżyłem na WOLNOŚCI, to MOJE!
         Nawalony, jak małpa świeżym powietrzem, wróciłem do Olsztyna, wspiąłem się po linie do mieszkania (sąsiedzi pomogli, a zwłaszcza ten od całowania, dysponujący wysięgnikiem), ominąłem sprzedawczyka i, jakby nigdy nic, wsunąłem się pod kołdrę.
         I leżę tak sobie w ciepełku do dziś, po raz kolejny przeżywając wyprawę życia, a mój mózg knuje, jak urwać się raz jeszcze, gdyż lina z kocich kłaków ciągle czeka na mnie we wspomnianym puzdrze.














niedziela, 20 stycznia 2019

Wreszcie jestem szczęśliwy


         Jak już wielokrotnie pisałem, od jakiegoś czasu wiodę żywot człowieka bez terenu i bez bliskich widoków na ww. Początkowo nie było to łatwe dla kogoś, kto kiedyś przemierzał droża i bezdroża Zielonych Płuc Polski, niczym ten jaźwiec w sadło zasobny, acz śmigły, a teraz w najbardziej ekstremalnych przypadkach skrycie podgląda sikorki za oknem lub - najczęściej - sąsiadkę. Podejrzewam, że jeszcze chwila, a wrócę do poziomu sprzed dekad i widok byle pierzastego pospólstwa będzie powodował u mnie palpitacje serca, szum w uszach i niemoc w lędźwiach, zaś blog (a w zasadzie to, co z niego zostało) stanie się czymś na kształt wstydliwego sztambuczka. Tylko powiedzcie sami, co złego jest we wzruszaniu się na widok ptasiego gminu i w byciu 50-sięcio letnią pensjonarką z brodą? I o tym, choć nie do końca, jest ten post.
         Tymczasem ... tak jest! Zgadliście! Szuflada i to na dodatek zbiorcza i - absolutnie bez fałszywej skromności - wyjątkowo dokfotowata. 

         Zapewne zżera Was ciekawość, jak wygląda przeciętny dzień człowieka pozbawionego kontaktu z przyrodą przez nieco większe Pe. No cóż, pomimo tego, że nie dane mi jest obcować z łosiem, żubrem oraz ptactwem wodno-błotnym, mój dzień paradoksalnie, aż skrzy się od niecodziennych zdarzeń.

6.02 - W mój, pogrążony w sennych mar ramionach, umysł wbija się - niczym dziryt poganina w biust chrześcijańskiej branki - wycie budzika, zapowiadające kolejny, cudowny dzień.

7.31 - Szybciutko otwieram oczy i wzrok mój bystry - niczym Wisła w dolnym biegu - pada na ciemną roletę zasłaniającą okno sypialni i ... pierwsza tego dnia niespodzianka. Okazuje się, że ciemność nie rolety  jest sprawką , gdyż tej prawie nigdy nie opuszczamy (sąsiadce też się coś pod koniec życia od ww. należy) tylko świt anielski o kuszącej barwie wnętrza kloacznego dołu.

7.37 - Nastawiam kawę rozpuszczalną (żeby się obudzić, gdyż ostatnio bardziej sobie cenię herbatę), sięgam po wonny, elektroniczny papieros o smaku kartacza i sącząc kawopodobny wrzątek, patrzę przez okno na miejskiego świata urokliwy pejzaż. Oj dzieje się tam, dzieje, jak - nie przymierzając - w świątecznej reklamie tuczącego napoju gazowanego. Na ławce przystankowej zgromadził się już lokalny aktyw kiperów, ulicą jedzie wesoła śmieciarka, by utknąć za chwilę w ulicznym, porannym zatorze, pies defekuje z ulgą na trawniku, gołębie walczą z mewami o kawałek grahamki, jednym słowem - sielanka. Trzeba jednak popracować i jakoś przeczekać znienawidzony i nikomu niepotrzebny środek dnia.

16.07 - Czas na odwiedziny sklepów spożywczych, stacji paliw i innych tego typu zwariowanych przybytków. Potem powrót do domu w korku, który pozwala odreagować dzień i zastanowić się nad nurtującymi ludzkość pytaniami: Schabowe, czy mielone? Kiszona kapusta, czy buraczki? Ziemniaki, czy kasza gryczana? Kompot, czy ciasto?

18.03 - Za oknem gęstwina, jakże upragnionego i mięsistego - niczym jucha wołu - mroku. To czas odpoczynku dla oczu korali wykończonych blaskiem urokliwie szarej, topniejącej masy pośniegowej. To czas zadumy nad nicością światła padającego na matrycę aparatu, to czas lektury, to czas trawienia (jednak mielone z kaszą i burakami) i czas peklowania golonki na wieczerzę dnia następnego. To ten upragniony czas!

19.24 - Noc za oknem trwa, niczym Wilczy Szaniec, albo inne Koloseum. Trwaj chwilo, chciałoby się powiedzieć, ale trzeba by dodać przypis dolny, na autora się powołać, a przecież szkoda każdej sekundy tego, umiłowanego, zaokiennego mroku.

22.14 - Powoli kończy się ten szalony dzień, pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji i niczym nie skrępowanej swawoli. Czas spać. Szkoda, że obowiązki nie pozwalają na obudzenie się następnego dnia dopiero po zachodzie słońca, ale cóż, takie jest życie.


PS. Oczywiście żartowałem i zaprawdę powiadam Wam, że przyjdzie taki dzień, że odkuję się okrutnie na niwie fotografii i dzień ten nastąpi niebawem HAHAHAHAHAHA (okrutny, gardłowy śmiech) ... Przepraszam, tak mi się wyrwało.



















środa, 9 stycznia 2019

Wyprawa życia z golonką w tzw. tle


         Niedługo będę świętował drugą miesięcznicę niewychodzenia w teren i jednocześnie bycia domowym omnibusem. Chcąc to jakoś uczcić, zaplanowałem kameralną, domową uroczystość z jednym tylko przemówieniem (trochę ogólników plus sprośna dykteryjka), występem połykaczki ognia z Kurpi i tancerza brzucha z ww., uroczystym kubełkiem bimbru z brukwi z pierwszego tłoczenia, szwedzkim stolikiem na bazie odmrożonych resztek poświątecznych oraz z przecięciem wstęgi. Co prawda w tzw. międzyczasie nie powstała u nas żadna inwestycja, ale w końcu człowiek nie liszka i musi sobie, od czasu, do czasu coś przeciąć.
         Tymczasem siedzę sobie, jak ten młody jenot przed pierwszą rują i nieśmiało knuję pod nosem. Zarzewiem owego knucia jest dokument, który obejrzałem onegdaj, a który traktował o pewnym Kanadyjczyku, który umyślił sobie (jak to Kanadyjczyk), że przejedzie psim zaprzęgiem z Syberii do Moskwy. Ponieważ nie widziałem owego filmu od początku, byłem przekonany, że to samotna wyprawa, więc wielki szacun, ukłony, dygi i te rzeczy. Tymczasem okazało się, że towarzyszyła mu (temu Kanadyjczykowi znaczy się) spora gromadka przydupasów w postaci, a to przewodników na skuterach od przecierania szlaku, a to rozlicznych pomagierów z Rosji oraz - ma się rozumieć - ekipy filmowej. W połowie wyprawy odwiedziła go (tego Kanadyjczyka - ma się rozumieć) nawet żona (niebrzydka), syn (mały) i pies (ten ostatni w roli czegoś na kształt zapasowego koła w aucie), więc mój podziw nieco oklapł. Potem jednak pomyślałem sobie, że czegoś tam jednak ów Kanadyjczyk dokonał. Przez kilkadziesiąt musiał znosić dyskomfort stania w mrozie na sankach, a potem komfort niekończących się libacji z tubylcami. A ja? A ja siedzę sobie wygodnie w ciepełku i w fotelu, popijając ... co to ja popijam? A tę, no ... herbatkę ziołową z czosnku niedźwiedziego. No więc siedzę sobie wygodnie w ciepełku i w fotelu popijając wspomnianą herbatkę i tyle. Nic ciekawego i nic ekstremalnego, pomijając tę ... nieszczęsną, woniejącą domową kiełbasą, herbatkę!! W pewnej chwili dotarło do mnie - jednak i nagle - że skończyłem 50 lat, wiodę nudne, jałowe życie, świat pędzi do przodu, a ja nie dokonałem jeszcze niczego spektakularnego. Wlałem więc w siebie resztkę ... herbatki ... ziołowej, sięgnąłem po kajecik w rysowane kreciki i zacząłem planować szaleńcze misje i czyny, których zamierzam dokonać jeszcze w tym - 2019 - roku.
         Swój sprytny plan rozpocząłem od skonstatowania, że niestety prawie wszystko zostało już przewspiąte, przeszłe, przepłynięte, przebrnięte itp. Poza tym bądźmy realistami! Nie stać mnie na jacht pełnomorski, wynajęcie szerpiej, rozlicznej familii, balon sferyczny, arktyczne sanki na chromowanych alupłozach, a nawet na dżunglowe klapki i resztę ekwipunku o bilecie lotniczym na antypody już nie wspominając. Z drugiej strony, jak nadmieniłem, wszystko zostało już odkryte i zdobyte, więc co się będę pchał na obcy kraj świata, jako któryś tam pajac z kolei. Trzeba zrobić coś - tak sobie sprytnie pomyślałem! - czego nikt na świecie jeszcze nie zrobił, albo zrobił, ale się nie pochwalił, więc się nie liczy. Nabuzowany teiną i pomysłami, jak stary kocur syntetyczną walerianą, zacząłem zatem gorączkowo kombinować i ... wykombinowałem!
         Postanowiłem mianowicie zrobić coś, czego nie dokonała przede mną żadna istota myśląca, czyli połączyć pierwotny instynkt przyrodnika-odkrywcy z ponadprzeciętnym talentem kulinarnym. Jednym słowem pokonam kanał Kuwaski pod prąd(!) za pomocą wyprodukowanego w 1978 roku dymanego materaca "Śniardwy 1", na którym zamontuję eksperymentalny zestaw do gotowania golonki wieprzowej na dużym (sic!) ogniu. Z tego, co mi wiadomo, nikt przede mną tego nie dokonał, zwłaszcza jeżeli chodzi o ten ogień. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że golonkę gotujemy dłuuugo na małym ogniu, tak aby uzyskać mięso o optymalnej strukturze i takimże smaku.
         Misja nie jest specjalnie kosztowna, więc tym razem wyjątkowo nie proszę Was o wsparcie finansowe (na wszelki wypadek jednak: 236597846255431556 lub golonka tylna prawa). Będę jednak ogromnie wdzięczny, jeżeli podczas tej ekstremalnej wyprawy, będziecie ze mną myślami, sercem i resztą podrobów, a gdy to się już wreszcie skończy, przyjedziecie na metę, pofetujecie mnie bohatera i zjecie tę cholerną golonkę.
       Oczywiście to nie koniec mojego knucia, więc o kolejnych, fantastycznych planach zdobycia wszechświatowego rozgłosu dowiecie się niebawem.

PS. Tym razem moja ulubiona szuflada, czyli fotki w stylu nieodżałowanego Nietzsche`go.
PS.2. Ostatnimi czasy nie jestem zbyt aktywny w blogowaniu i w komentowaniu, ale zarobiony jestem okrutnie, tak w pracy, jak i w życiu osobistym.