Ostatnio
opisałem swój zwykły, ponury dzień z dala od boudoir`ów Pani Przyrody, który to opis część z Was odebrała, jako łzawy skowyt skazańca. choć cały czas starałem się robić dobrotliwą minę do nie najlepszej gry. Muszę się jednak do czegoś przyznać. Pisząc ów post byłem już o krok od spektakularnej ucieczki na łono PP, czego jednak nie chciałem ujawniać, gdyż - będę szczery - aż tak bardzo Wam nie udam. Do rzeczy jednak.
W
kazamatach zatorskiej (taka, elitarna dzielnica Olsztyna) kamienicy spędziłem około
dwóch miesięcy. To wystarczająco długi czas, żeby dokładnie poznać rozkład
pomieszczeń, dobowy rytm klawisza Fiodora oraz zgromadzić wszystko to, co jest
niezbędne podczas ucieczki.
Pierwsze
zadanie nie było zbyt trudne, gdyż w końcu mieszkam we wspomnianej kamienicy
już blisko rok, więc owe dwa miesiące poświęciłem na dopracowanie szczególików,
jako to wytatuowanie sobie planu nieruchomości na udach, kradzież żeńskich fatałachów
z suszarni na strychu i inne, tego typu, pierdoły.
Aktywność Fiodora była już znacznie większym wyzwaniem, gdyż zwierzę to nie jest tak
do końca zwyczajnym kotowatym. Zwyczajnym, czyli śpiąco-żrącym ssakiem domowym o
przewidywalnych, niczym ruchy golkipera z polskiej ekstraklasy, reakcjach (za wyjątkiem chwil, gdy mu odbija).
Fiodor ma niestety sporo cech psa stróżującego skrzyżowanego z kapitolińską
gęsią, co powoduje, że jego uszy i wibrysy reagują na najcichszy nawet szmer, o
jakichkolwiek gestach nawet nie wspominając. Jest przy tym wyjątkowo sprzedajną
łajzą, gotową wydać każdego za kawałek czegokolwiek do jedzenia, co nie jest
czosnkiem lub alkoholem i ... właśnie to postanowiłem wykorzystać. Skoro ta
futrzasta, nędzna szumowina sprzedaje uczciwych i niewinnych ludzi za żarcie,
to za TO SAMO ŻARCIE powinna im również pomagać. Dlatego też, przez wspomniane
dwa miesiące, dokarmiałem go czym się tylko dało (za wyjątkiem czosnku i alkoholu
- ma się rozumieć - które to produkty utylizowałem osobiście, acz niechętnie),
zyskując jego tymczasową przychylność i przejściową sympatię. Dodatkowo czochrałem
go energicznie, ale ta - prozaiczna wydawać by się mogło - czynność miała tzw.
drugie dno o czym za chwilę. Regularne dokarmianie oraz mizianie kociej
łachudry rychło przyniosło spodziewane rezultaty. Fiodor zaczął jadać w
określonych porach i w takich że ... sypiał. A teraz wspomniane, drugie dno.
Gdyby gdziekolwiek
można było zobaczyć mój wizerunek, większość z Was stwierdziłaby, że nie
wyglądam na typa, który kocha koty. Ba! Ja nie wyglądam nawet na osobnika,
który kocha dęba Bartka (pisownia staropruska), ale kota i owszem czochrałem (i
byłem miły), gdyż miałem w tym ukryty cel! Żeby to dogłębnie pojąć, zadajmy
sobie pytanie, kto to jest kot i z czego się składa? Otóż, jak twierdzą
starożytni, uczeni felinologowie, kot jest to prosto uorganizowana, żywa
struktura składająca się z kota jako takiego oraz z funta zbytecznych kłaków. I
właśnie tę ostatnią cechę owego żyjątka postanowiłem wykorzystać w przygotowaniach
do czmychnięcia z lochu. Dlatego też, czochrając domowego volksdeutscha,
zbierałem potajemnie owe kłaki, gromadząc je skrzętnie w puzdrze misternie rżniętym
w rozbuchane kwiatostany orientalnego perzu. Kiedy miałem już wystarczającą
ilość surowca, zacząłem nocami pleść linę i jednocześnie dziergać siermięgę w
kolorze elewacji mojej kamienicy, czekając cierpliwie na TEN dzień.
TEN
dzień nadszedł był w ubiegłą niedzielę o czym poinformował mnie dyskretnie budzikowy
wibrator umieszczony w ... po prostu umieszczony.
Szarobura
noc otulała jeszcze miasto, gdy cichuteńko, niczym bakteria, wypełzłem z łóżka
i omijając śpiącego wachmana, uchyliłem okno na - puste o tej porze - podwórze. Haust
zimnego powietrza omal nie pozbawił mnie zmysłów, a dziadek mróz pokąsał mi skórę
niczym leopard tajskiego transleśnika w ... nieważne. Ubrałem się w kradzione, damskie fatałachy
oraz siermięgę, spakowałem sprzęt, po czym przymocowałem linę do framugi okna. Ponieważ
nie mogłem dostrzec, czy jej (tej liny znaczy się) koniec, aby na pewno dotyka
ziemi (BHP! Zawsze BHP!), zszedłem szybciusieńko po schodach, żeby to sprawdzić. Wszystko
było OK, więc wróciłem do mieszkania, zarzuciłem plecak na plecy i niczym
krzyżak (nie ten rycerz, tylko ten pająk) opuściłem się na podwórze ... tuż pod
nogi sąsiada z parteru, który właśnie w tej chwili wyszedł był po poranną
porcję substancji smolistych. Oczywiście śmiechom i żartom nie byłoby zapewne
końca, ale czas naglił, więc dałem się pocałować w rękę (fatałachy zadziałały!),
sąsiad wrócił do mieszkania, a ja wsiadłem do auta i pojechałem ku PRZYRODZIE.
Ludzie moje
kochane, jak tam było fajnie! Nieważne, że w terenie spędziłem jakieś 15 minut,
skoro każda z nich zasługiwała na Nobla, a nawet na Brązowy Krzyż Zasługi!
Fotek co prawda nie napstrykałem się do syta, ale co przeżyłem na WOLNOŚCI, to MOJE!
Nawalony, jak małpa świeżym powietrzem, wróciłem do Olsztyna, wspiąłem się po linie do mieszkania
(sąsiedzi pomogli, a zwłaszcza ten od całowania, dysponujący wysięgnikiem),
ominąłem sprzedawczyka i, jakby nigdy nic, wsunąłem się pod kołdrę.
I leżę tak
sobie w ciepełku do dziś, po raz kolejny przeżywając wyprawę życia, a mój mózg
knuje, jak urwać się raz jeszcze, gdyż lina z kocich kłaków ciągle
czeka na mnie we wspomnianym puzdrze.