O mnie

Moje zdjęcie
Olsztyn, warmińsko-mazurskie, Poland

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Alfabetyczne Podlasie.

 Dokładnie dwanaście miesięcy temu, czyli 16 sierpnia 2016 roku, zamieściłem post pn. „Alfabet fotografa przyrody”. I pewnie poprzestałbym na tej jednej, jedynej literowej wyliczance, gdyby nie fakt, że ostatnio (czyli przedwczoraj) wpadła mi w ręce książka niejakiego Peter`a Maye`la pod tytułem, „Prowansja od A do Z”. Książka, jak książka, ale nie w tym rzecz. Kartkując wzmiankowane dziełko pomyślałem sobie, że taka głupia i - pretensjonalna w gruncie rzeczy - Prowansja doczekała się tysięcy pochwalnych pieśni, a nasze umiłowane Podlasie, jedynie zakwalifikowania do Polski Be.
Przyznam, że myśl o tej - niezrozumiałej dla każdego, uczciwego człowieka - niesprawiedliwości nie dała mi spać i gdy szarości brzasku przebiły się przez pomroczną lichotę poranka, miałem już plan. Postanowiłem mianowicie zdyskredytować przereklamowanego Anglola, przeciwstawiając jego alfabetowi swój własny - poświęcony tylko i wyłącznie Podlasiu, czyli Krainie Naszych Snów, Marzeń i … Tej Całej Reszty Fajnych Rzeczy, Które Aktualnie Nie Przychodzą Mi Do Głowy.

A zatem do dzieła!

A, jak ABAŻUR. Abażur, akurat mało kojarzy się z Podlasiem, ale to dopiero początek postu, więc pozwólcie mi się rozkręcić.
B, jak BAGIETKA. Pieczywo wymyślone (podobno) na potrzeby wojsk Napoleona, które szerzej nie przyjęło się na Podlasiu z uwagi na konkurencję w postaci pysznego chleba pieczonego na liściach chrzanu, a ostatnio czegokolwiek z jednej takiej piekarni w Mońkach.
C, jak CYBERNETYKA. Dziedzina wiedzy, która ominęła Podlasie, głównie z uwagi na występującą tam fascynację zbieractwem, łowiectwem i ustanawianiem użytków zielonych na torfowiskach niskich.
Ć, jak ĆMA. Motyl z rodzaju nocnych. Na Podlasiu mało kto go widział, gdyż Podlasiacy w nocy śpią, a nie szlajają się po okolicy w poszukiwaniu czegoś, czego nawet nie da się uwędzić.
D, jak DIETA. Idea kompletnie niezrozumiała na Podlasiu ze względu na zdrowy rozsądek i legendarne umiłowanie smalcu, który w tej części Polski jest tym, czym nie jest w innych regionach kraju.
E, jak ESPERANTO. Sztuczny język. Na Podlasiu praktycznie nieznany, aczkolwiek – co zrozumiałe - akceptowany.
F, jak FIODOR. Kot znajda, który teoretycznie miał pochodzić z Podlasia, ale wszystko wskazuje, że jego ród wywodzi się z samego – a jakże - Wrocławia.
G, jak GNÓJ. Gatunek antylopy na Podlasiu w zasadzie niespotykany. We wschodniej i południowej Afryce – liczny lub bardzo liczny.
H, jak HANNIBAL. Kartagińczyk, wódz i prawie zdobywca Podlasia. Niestety, uwikławszy się w wycieńczające walki na terenie Imperium Rzymskiego, Hannibal nie wpadł na to, by ruszyć na północ i w konsekwencji nie zdobył, ani Łomży, ani Grajewa, ani nawet Dąbrowy Białostockiej.
I, jak IKONA. Podlasie nie doczekało się do tej pory postaci, którą można by określić w ten właśnie sposób, choć moda - jako taka - nie jest w tej części kraju czymś kompletnie nieznanym.
J, jak JEDWAB. Swego czasu (czyli ok. II w. p.n.e.) Podlasie miało być końcowym i arcyważnym przystankiem tzw. Jedwabnego Szlaku. Niestety ktoś tam coś pochrzanił w papirusach i nic z tego nie wyszło.
K, jak KŁUSOWNICTWO. W dorzeczach Narwi i Biebrzy nazywamy to tradycją.
L, jak LODOWIEC. Na Podlasiu nie występuje.
Ł, jak ŁAKOĆ. Słowo nieużywane na Podlasiu, gdyż co prawda pogryzanie buraków cukrowych jest nawet może i przyjemne, ale raczej tego warzywa, nikt w ten sposób nie nazwie.
M, jak METRO. Ze względu na niestabilność gruntu (dominacja torfu, a właściwie murszu), nie było, nie ma i raczej nie będzie, choć mieszkańcy podlaskich miasteczek nie mieliby nic przeciwko takiej inwestycji.
N, jak NEMO. Bohater powieści J. Verne pt. „20 tysięcy mil podwodnej żeglugi”. W pierwszej wersji Nemo był podlaskim powstańcem, jednak z uwagi na napięte stosunki francusko-rosyjskie, wydawca nakłonił pisarza do zmiany planu i tak ostatecznie Nemo stał się Hindusem.
O, jak OPERACJA MARKET GARDEN. Jej głównym celem było zdobycie mostów na Renie, a następnie, być może i na Biebrzy. Niestety, prawdopodobnie z uwagi na odległość, zrezygnowano z drugiej fazy i tak Podlasie ominęła jedna z największych operacji powietrzno-desantowych II Wojny Światowej.
P, jak POLITYKA. Mieszkańcy Podlasia z reguły nie interesują się polityką z uwagi na brak czasu spowodowany codzienną, ciężką pracą na użytkach zielonych i conocnym kultywowaniem tradycji.
R, jak REKLAMACJA. Wyrażanie niezadowolenia z powodu niskiej jakości bimbru. Na Podlasiu termin całkowicie nieznany.
S, jak SAMBA. Popularny na całym świecie taniec towarzyski wywodzący się z Brazylii. Niestety rzadko tańczony na Podlasiu z uwagi na fakt, że najbliższy sambodrom znajduje się na Mazowszu, a konkretnie w Ostrołęce.
T, jak TERYTORIUM. Niezwykle trudno jest określić, gdzie właściwie jest to całe Podlasie. Dla jednych to wszystko, co rozciąga się pomiędzy Rzeszowem, a Wiżajnami, dla drugich są to okolice Białegostoku, a dla trzecich, to wyłącznie ścisłe centrum Bielska Podlaskiego.
U, jak UNIKAT. Podlasie.
W, jak WODA. Ciecz używana w zacofanych regionach kraju do zaspakajania pragnienia ludzi, a na Podlasiu do pojenia nie- i rogacizny.
Z, jak ZAMENHOF LUDWIK ŁAZARZ. Patrz: E.

Mam nadzieję, że ta potężna dawka encyklopedycznej wiedzy pozwoliła Wam dogłębnie poznać historię, kulturę i życie codzienne Podlasia. Jeżeli jednak w dalszym ciągu odczuwacie niedosyt, napiszcie o tym w komentarzach, a ja z radością przygotuję kolejną porcję informacji o tej niesamowitej Krainie, zamieszkujących ją ludziach, a zwłaszcza roli, jaką odegrali w czasach Wielkich Odkryć Geograficznych.

Errata
Strona 1, wiersz 38. Jest: GNÓJ. Powinno być: GNU.











czwartek, 7 grudnia 2017

Jesienno-zimowego marudzenia ciąg dalszy, ale tym razem z pozytywnym (chyba) zakończeniem.

       Niby skończył się listopad i mamy już grudzień. Niby telewizory pełne są sztucznego śniegu, ponętnych elfic i niespełnionych aktorów z nadwagą, udających Mikołajów. Niby ulice polskich miast, miasteczek i co bogatszych wsi gminnych toną w psychodelicznej poświacie świątecznych dekoracji, a władcy galerii (tych bez sztuki) epatują kilkunastometrowymi, świerkopodobnymi ostrosłupami i reniferami żywcem wyjętymi z azjatyckich laboratoriów, specjalizujących się w GMO. Tylko co nam po tym, wygenerowanym cyfrowo, śnieżnym puszku, przerośniętych elfich samicach, neonach i inwazyjnych nadssakach, gdy za oknem - bądźmy szczerzy i nie strońmy od takich określeń - panuje wszechobecny, pogodowy syf? 
       Nie wiem, jak Wy, ale ja osobiście odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy Pani Aura zdaje się robić wszystko, by jedyną myślą, jaka opanowuje normalnego człowieka było to, by skończyć z tym wszystkimi i powiesić się w jakimś, miłym dla oka, miejscu. 
       Tak jednak może pomyśleć jedynie wspomniany "normalny" człowiek, ale nie twardy, jak polbruk przyrodnik, fotoamator i podmiejski survivalowiec w jednym. Nam (gdyż nieskromnie zaliczę się do tej kategorii) nawet podczas apogeum listopadowo-grudniowego - nomen omen - apogeum, myśl o wieszaniu się nie przemknie przez głowy nawet przez chwilę, co nie oznacza, że w ogóle omijają nas tego typu refleksje. Otóż nie omijają, tyle tylko, że my - Przyrfotsurvivaliści - nie chcemy - ot tak po prostu - założyć sobie sznurek (kogo? co?) na szyję i ... witajcie błękitne torfowiska! I o tym właśnie jest ten post.
      Osobiście w przeszłości nie raz, nie dwa i nie siedem, powodowany pogodową rozpaczą, targałem się na życie, ale zawsze, podkreślam: zawsze, w stylu kozaka z teleobiektywem w dłoni, a nie jakiegoś tam leszcza spod znaku snopowiązałki. 
       W debiutanckim podejściu do samozagłady postanowiłem wykorzystać śmiercionośne właściwości energii elektrycznej i w tym właśnie celu zanurzyłem się w wannie wypełnionej cieczą wraz z akumulatorkami wyciągniętymi z aparatu. Niestety nic z tego nie wyszło, prawdopodobnie z winny słabego przewodnictwa wody z olsztyńskiego ujęcia nr 1. Próby podpięcia bloku, w którym czasowo pomieszkuję, pod ujęcie nr 2, skończyły się sądem grodzkim i dożywotnim zakazem zbliżanie się do jakichkolwiek urządzeń służących do poboru wody w województwie warmińsko-mazurskim. 
       Druga próba była niejako pokłosiem mojego wykształcenia. Wiedza zdobyta podczas dwóch, długich lat nauki w olsztyńskim LO 1 o profilu humanistycznym, podsunęła mi pomysł na zejście z tego świata w stylu prometeuszowskim. W tym celu, przykułem się do podlaskiej brzozy (z braku skały, rzecz jasna!) i w pokorze czekałem na orliki grubodziobe, które miały mi rozszarpać wątrobę lub opcjonalnie (i niezgodnie z mitycznym przekazem) trzustkę. Niestety. Niewielka liczebność krajowej populacji tego gatunku będąca wynikiem m.in. zmian w preferowanych przez niego siedliskach oraz hybrydyzacji (czyli krzyżowania z orlikiem krzykliwym), jak również fakt, że ptaki te odlatują na zimowiska sprawiły, że po tygodniu bezskutecznego wypatrywania podrobożernych szponiastych, zmarzłem, zgłodniałem i - w rezultacie - dałem sobie spokój z antyczno-ornitologiczną autodestrukcją.
       Kolejny pomysł na spektakularne zejście z tego świat,  przyszedł mi do głowy w trakcie oglądanie dokumentu pt. "Most samobójców" traktującego o ludziach skaczących (w celu uzyskania śmierci) z mostu Golden Gate w San Francisco. Przebywałem wtedy - a jakże - na Podlasiu, gdzie o rzeki, kanały i mosty nietrudno, a że nie chciałem jeździć zbyt daleko, wybrałem najwyższą przeprawę w okolicy, w której wtedy aktualnie przebywałem. Uwierzcie mi, że rzadko się wzruszam, ale kiedy stanąłem na drewnianej, chwiejnej barierce, żałobne perły łez oprószyły mi rzęsiście rzęs warkocze. Patrzyłem przecież po raz ostatni na bezkresne połacie turzycowisk, na pokryte dziewiczą bielą bezlistne krawędzie brzezin, na bieliki kołujących nad starorzeczami, na łosze żerujące pośród wierzbowych łanów i pustaci łkanie. Patrzyłem ... a potem rozpostarłem ręce, niczym zuchwały samiec błotniaka zbożowego - skrzydła i ... skoczyłem ... 
       ... kiedy wygrzebywałem się z półmetrowej warstwy przemarzniętego mułu, wiedziałem już, że Kanałowi Kuwaskiemu baaardzo daleko jest do cieśniny Golden Gate i przy pomocy tej metody, to ja się raczej na Podlasiu nie zabiję, czyli muszę kombinować dalej.
       Ludzie Kochane, czego ja nie robiłem!? Trułem się jadem soczewicowo-sojowym (bo kiełbasy w domu, jak nie było, tak nie ma), kładłem się na (o czym nie wiedziałem) nieczynnych torowiskach, wdychałem gaz z zapalniczek jednorazowych, znieważałem czynnie mieszkańców byłych miast wojewódzkich, popijałem gorące ciasto zimnym mlekiem niewiadomego pochodzenia, wychodziłem z domu bez czapki i ... I nic! 
       W międzyczasie minął listopad, a potem grudzień. W styczniu musiałem zrobić przerwę w próbach samobójczych ze względu na nawał innych spraw i obowiązków, a w lutym ... a w lutym przyleciały żurawie, a i dzień stał się przyjemnie dłuższym.
       W tym roku postanowiłem odpuścić sobie wszelkie autozamachy, do czego i Was - o ile miewacie takie myśli - gorąco namawiam. Narobicie się tylko niepotrzebnie, stracicie czas i pieniądze, a i tak z samobójstwa ostanie się - li i jedynie - figa z koncesjonowanym makiem. Za dwa miesiące powrócą pierwsze ptaki i znowu będzie fajnie, a już na pewno fajniej, niż jest teraz. 

PS. Dla szczególnie zdesperowanych, tak jak obiecałem, kilka późnoletnich, świetlistych fotek.