Jest weekend, jest pogoda (bo zawsze jakaś
tam jest), jest potrzeba pohasania i jest chęć przewietrzenia płuc świeżutkim
papierosowym dymem wymieszanym z zatęchłymi zapachami sosen i innego, leśnego
zielska. Wszystko to jest, ale spacer nie wychodzi. Dlaczego? Ano dlatego, że
człowiek kiedyś tam popadł w chorobę zwaną fotografią przyrodniczą. Zacznijmy od
tego, że normalny spacerowicz (NS) idąc do lasu zabiera ze sobą tylko
niezbędne rzeczy, fotografujący (F), również te zbędne. W efekcie po
godzinie NS wygląda tak, jak po dobie
aktywnie spędzonej w SPA, natomiast F,
jak po dobie aktywnie spędzonej w kamieniołomie. NS idzie sobie sprężystym krokiem leśną ścieżką, podziwiając kipiącą
wokół niego bioróżnorodność, F, pełznie
w przykucu, przepatrując okolicę jak pies poszukujący postrzałka. NS co i rusz pokazuje i opowiada swoim
towarzyszom, a to o leśnych dzwonkach, a to o uwodzących się wśród igliwia ptakach,
F zachowuje się jak domorosły snajper,
posługując się całym system mniej lub bardziej dziwnych gestów i chrząknięć,
których co prawda i tak nikt nie rozumie, ale które wszystkich wprowadzają w stan
permanentnego zażenowania. NS,
spotykając na szlaku innego spacerowicza, pozdrowi go dobrym słowem, po czym
ruszy w dalszą drogę, F, zamęczy
nieszczęśnika, usiłując wyrwać mu informacje, co widział, gdzie widział, ile
widział i w ogóle, dlaczego łazi po lesie i płoszy? NS,
spotykając jakieś zwierzę, obserwuje je spokojnie, po czym kontynuuje wędrówkę.
F, w identycznej sytuacji, zaczyna
zachowywać się tak, jakby od zrobienia zwierzakowi zdjęcia, zależało
rozwiązanie problemu głodu na świecie, a przynajmniej w Bieszczadach.
Koniec końców, NS wraca do domu wypoczęty, zrelaksowany i pełen przyrodniczych
wrażeń. F wraca do domu z poczuciem
niedosytu, wyczerpany fizycznie, zarażony boreliozą, sfrustrowany, z nowym
zestawem nerwowych tików i postanowieniem przeprowadzenia gruntownej reformy w,
i tak już skomplikowanym, systemie gestów i chrząknięć.
I tyle, jak to się ładnie mówi, w temacie
leśnego spaceru. Pozdrawiam serdecznie, Wasz F.
Ja myślę, że NS nie ma nawet połowy tej satysfakcji, którą ma F po udanych fotograficznych łowach ;-).
OdpowiedzUsuńAle urocze maluszki :-).
Też tak myślę i dlatego łażę :) A maluszki faktycznie urocze, w odróżnieniu od mamusi.
UsuńNS absolutnie z F się zgadza. Choć nie współczuje. Z poważaniem NS
OdpowiedzUsuńNie trzeba współczuć, F sam się w to wplątał i jakoś nie chce się wyplątać :)
UsuńRewelacyjne zdjęcia, Ja nie mam szczęścia do dzików :)
OdpowiedzUsuńDzięki Marcin, na Warmii dzików jest tyle, że same włażą w obiektyw. Poszukaj u siebie na śródleśnych polanach, najlepiej ok 18-19.
UsuńŚwietny tekst i piękna dzicza seria, a ostatnie pasiaczki przeurocze:)) Ja ostatnio wracam do domu poparzona pokrzywami, ale za każdym razem szczęśliwa, że nikt nie widział co w tych chaszczorach wyprawiałam np usiłując niemal po ciemku zrobić zdjęcie prawie nadepniętemu borsukowi.
OdpowiedzUsuńDziękuję. To (przepraszam za słowo) upieprzenie się w krzakach i błocie to taki nasz prozac, tyle tylko, że nie chemiczny, a naturalny:).
UsuńNic dodać, nic ująć ;-)
OdpowiedzUsuńZawsze sobie powtarzam - "cholibka, byłam na spacerze, a niczego nie pamiętam! Następnym razem nie biorę aparatu!". Ale potem zapominam i biorę ;-)
Dziczątka świetne! No i te uszy!
Znam to, aż za dobrze. Po kilku niezabraniach aparatu i przegapieniu ujęć życia, targam go nawet, jak idę na grzyby. Nie muszę oczywiście dodawać, że nigdy nic podczas grzybobrania nie sfotografowałem:)
Usuńno najlepszy w tym poscie jest (stety-niestety, bo nie znam priorytetów) - tekst! Głośno się zaśmiałem, a to mi się zdarza tylko gdy oglądam "funny compilations" na YouTube :) Fajne pasiaki na ostatnim.
OdpowiedzUsuńMiło dla mnie, jak mawiają na Podlasiu.
OdpowiedzUsuńOstatnie ujęcie świetne...
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam częściej :)
Usuń