Tym razem krótko, gdyż pomimo tego, że wstałem o 3.00 i …
nigdzie nie pojechaliśmy, czas przecudownie przecieka mi między palcami.
Poniżej kolejna dawka żurawiowych - tym razem – chyba jednak
już fotek. Tak na marginesie, w którymś z kolejnych postów postaram się
wyjaśnić, o co chodzi z tymi „fotkami” i „dokfotkami”, a przynajmniej, jak ja
to wszystko pojmuję.
Ponieważ miało być krótko, pochwalę się tylko, że
zostaliśmy chyba przyjęci do pewnego związku, na razie w roli kandydatów. Przyznam,
że z jednej strony bardzo mnie to ucieszyło, z drugiej jednak, jestem pewien obaw,
zwłaszcza gdy spoglądam wstecz i analizuję swoje, nie najkrótsze już życie,
przez pryzmat mojego uczestnictwa w różnego rodzaju grupach.
Wszystko zaczęło się w przedszkolu, do którego
zostałem zesłany w wieku urągającym wszelkim, międzynarodowym kryteriom, normom
i konwencjom humanitarnym. To właśnie w tej, pierwszej w moim życiu, placówce
opiekuńczo-wychowawczej, dotarło do mnie, że kompletnie nie nadaję się do
funkcjonowania w sformalizowanych grupach, co zapewne było przyczyną moich
rozlicznych buntów i jednej, ale za to spektakularnej, ucieczki. To, że w ogóle
ukończyłem ten poziom edukacji pozostaje wyłącznie zasługą mojego ówczesnego, pozytywnego
stosunku do jedzenia i świadomych tego faktu - kierownictwa instytucji oraz
Ukochanych Pań Kucharek.
Potem było harcerstwo, do którego wcielono mnie siłą z uwagi na brak słuchu muzycznego i od razu skierowano na trudny odcinek - bycia zastępowym.
Wiem, że brzmi to dziwnie, więc spieszę wyjaśnić. Szkolna druhna drużynowa była
jednocześnie nauczycielką muzyki, zastęp składał się z niechętnych resocjalizacji,
młodocianych przedstawicieli marginesu społecznego, a ja chciałem mieć dobrą
ocenę ze śpiewu. Interes był obopólny i czysty, jak łza podlaskiej ćwierćdziewicy, ale
wszystko zepsuł (jak zawsze) mój antyspołeczny charakter. Koniec końców, zastęp
rozwiązano w trybie nagłym, druhna dostała jakąś naganę, a ja - żeby dostać tę,
upragnioną piątkę - wykonałem publicznie utwór patriotyczno-wokalny, co śni mi
się po nocach do dziś, choć podejrzewam, że eksdruhnie-nauczycielce i reszcie
słuchaczy - również.
Po harcerstwie nadszedł czas kolonii, czyli letniego, zorganizowanego
wypoczynku dla nieletnich, urodzonych w trudnych, acz interesujących czasach PRL-u.
Przysięgam na Panią Przyrodę, że w owym czasie byłem pełen, jak najlepszych chęci. Puławy, Warszawa
i inne - tego typu kurorty – kojarzyły mi się z egzotyką, piosenką i beztroską,
wakacyjną atmosferą. I pewnie mogłoby być naprawdę wspaniale, gdyby … nie to moje
cholerne, niechętne nastawienie do tego rodzaju, grupowych inicjatyw. Rozpaczliwe
listy do rodziców, wzniecanie niepokojów społecznych, biegunka … przyznaję, że chciałem
nawet trochę umrzeć!
Nauczony ponurym doświadczeniem, postanowiłem unikać
tego typu sytuacji i zacząłem się świadomie izolować. Kolejne wakacje spędzałem
samotnie w matecznikach, w - zapomnianych przez bogów, ludzi i nietoperze - sztolniach
lub – najchętniej – w dołach potorfowych. Niestety. Złośliwy los czuwał i gdy
tylko na chwilę wytknąłem nos z murszu, zaproponowano mi objęcie funkcji szefa Studenckiego
Koła Zoologów.
Nie mam pojęcia, czy był to rezultat przesilenia borowinowego,
czy też efekt celowego zetknięcia ze skażonym wierzchołkiem sztolnianego stalagmitu,
ale propozycję przyjąłem i … tak właśnie zaczął się początek końca wspomnianego
Koła.
Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Jestem już po kilku, refundowanych terapiach, tuzinie bolesnych zastrzyków w brzuch i jednym, nie do końca udanym, egzorcyzmie. Wiem, co mam robić podczas antyspołecznego ataku i jak za pomocą biodegradowalnej torebki uspokoić oddech. Wierzę, że będzie dobrze, choć ... chyba znowu chciałbym trochę umrzeć.
Pięknie napisana historia o dolinie Wojtku. Tak czytając ją pomyślałem że fajnie by było cofnąć się w czasie do początków tego opisu i zobaczyć to na własne oczy.
OdpowiedzUsuńDzięki Paweł. Dokładnie to samo przychodzi mi do głowy, gdy tylko jestem nad Biebrzą. Prawdopodobnie przeżylibyśmy jakąś godzinę, ale co to by była za godzina! :)
UsuńTeleportacja Wojtku by nas uratowała:)))
UsuńTak, z krzemiennym toporkiem w głowie i dzidą w plecach:)
UsuńZdjęcia cudowne! Bardzo mi się podobają, zwłaszcza dziewiąte :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję. Już się nie mogą doczekać kolejnych światów na tych równinach:)
UsuńBardzo lubię te twoje 'fotopomarańcze' - właśnie je na początku kojarzyłam z tym blogiem (czasy archaiczne; wyparte przez dziki i łosie ;)
OdpowiedzUsuńAle te bociany w obozie dla uchodźców, uh...
Też je lubię, ale robiłem je w czasach, gdy nawet w południe było pomarańczowo (zaraz po wyjeździe Jaćwingów). Teraz to i świty nie te i wstawać się nie chce. Ech Pani. PS. To nie uchodźcy, ale intensywny chów bocianiny:)
UsuńEch te boćki na drzewie. Trochę przypominają moje ulubione czaple i też są bardzo piękne. Do zachwytu też doprowadziły mnie płoty we mgle i okno świetliste między pasami mgły (zdjęcie8). No i opowieść, Panie Wojciechu toż to prawie Kraszewski. Ale mam tez pytanie o boćki w obozie dla uchodźców. Ostatnio widziałam całą taką bandę na polu i zastanawiam się dlaczego nie gniazdują. W okolicznych gniazdach też tylko okazyjnie coś się dzieje, czyli są odwiedzane ale nie zasiedlone. Wytłumaczysz sierotce ornitologicznej?
OdpowiedzUsuńTyle komplementów, że do wieczora będę zadzierał nos i co chwila robił sobie selfie:) Szkoda mi trochę tych nadrzewnych bocianów. Powinienem im poświęcić więcej czasu, ale byłem zmęczony i chciałem już wracać do bagażnika:) Uchodźcy nie siedzą na gniazdach, bo to przedślubna młodzież jeszcze, a u ptaków moralność droższa żab! Niestety boćków nam trochę ubywa, bo dziady wolą taką np. Hiszpanię:)
UsuńApropo tych boćków, to tegoroczne zdjęcia ?
UsuńZ tegorocznej, biebrzańskiej majówki. Szkoda tylko, że potraktowałem je mocno po macoszemu:)
UsuńŚwietna historia Podlasia w pigułce. Oby ludzie zechcieli docenić ten cudowny, leniwy, wiejski półsen i niech zostanie tak jak na 5, 13, 14... .
OdpowiedzUsuńDziękuję i cieszę się, że nie przynudziłem:) Też mam taka nadzieję i myślę, że ta akurat może nie będzie matką głupich, a przynajmniej za czasów naszej generacji :)
UsuńMię się podoba ten zdrewniały Jaćwig z poprutą serwetką (wzrusz! ;)
OdpowiedzUsuńZ fartuszkiem! Jadźwingowie nigdy nie używali serwetek, ale za to fartuszki wręcz uwielbiali!
OdpowiedzUsuńFaktycznie, teraz dostrzegam, że to ewidentnie jaćwigowa kucharka nad sałatką. Mogłeś dać więcej zdjęć antenatów ;)
Usuń(A ten prologos z dziadem Lodowcem, który wkraczał gdzie chciał... o Światowidzie, aż się spociłam ;)
Nie było mnie stać. Dziady okrutnie pazerne na kasę za foty! No i trafiłaś w sedno sedn, bo lodowiec też się w końcu przecież spocił:)
UsuńMądry tekst, urzekające zdjęcia.
OdpowiedzUsuńDzięki Makro, ale to jak zawsze zasługa miejsca. Ja tylko dokumentuję, jak potrafię:)
UsuńStada bocianów i świetne pejzaże :)
OdpowiedzUsuńDzięki Szczepan. Z Twoich okolic nie jest daleko, więc pomyśl czy nie wybrać się nad Biebrzę. W sierpniu powinno być całkiem dobrze:)
Usuń